sobota, 4 lutego 2012

ACTA ad acta, niech żyje hiperbiblioteka?


Przetoczyła się przez kraj fala demonstracji przeciw ograniczaniu wolności w internecie, jeszcze większe były protesty w sieci. Ostra faza minęła, ale pożar tli się i może wybuchnąć ponownie lada chwila.
Jestem przeciwny ACTA, czemu dałem wyraz we wpisie na FB. Ale problem jest i jakoś trzeba go rozwiązać. Najprościej mówiąc i nieco trywializując (bo jest wiele aspektów sprawy), komercja chce pieniędzy, lud chce kultury za darmo. Mówiąc oględniej: biznes, wytwórnie, hurtownicy, wydawcy, księgarze, autorzy, wykonawcy - chcą krociowych zysków, apanaży i godziwych wpływów, honorariów, czy wreszcie choćby drobnych wierszówek, zaś większość odbiorców pragnie mieć pod ręką światową hiperbibliotekę, z której będą mogli korzystać do woli i bezpłatnie - jak to w bibliotekach (na razie) jest w zwyczaju, zupełnie legalnie i w majestacie prawa. I co począć przy tak diametralnie odmiennych oczekiwaniach?
Oczywiście można postawić policjanta z wielką pałą i kajdankami, co właśnie czyni ACTA.

Ale nie jest to dobre rozwiązanie przy masowych opozycyjnych oczekiwaniach obywateli, ba, policyjny system skierowany przeciw większości zwać już można rodzajem „miękkiego” totalitaryzmu. W podobny sposób ustawodawcy chcieli naprawiać świat, wprowadzając w USA prohibicję w latach 1919-33, której efektem był jedynie wzrost przestępczości i nielegalnego handlu. Przed analogicznym problemem stoją dziś decydenci w sprawie „trawki” - w Stanach więcej ludzi używa marihuany niż pije alkohol, a prawo wciąż pozostaje poprawnościowo restrykcyjne. Penalizacja aborcji spowodowała przeniesienie całej procedury do podziemia, bo w efekcie przecież nie rodzi się więcej dzieci, a zmuszenie narodu do seksualnej wstrzemięźliwości jeszcze nikomu się nie udało. Podobne rezultaty daje nawoływanie do rezygnacji ze współżycia przedślubnego, które szczęśliwie karane jeszcze nie jest. Po co więc ustanawiać nierespektowane prawa lub „wołać na puszczy”? Żeby moralizować, wychowywać? Jeśli mimo to coraz więcej ludzi przechodzi do opozycji, władza zaczyna działać pod prąd społecznej tendencji, czyli, krótko mówiąc, wbrew społeczeństwu. Wystawianie policji jest wtedy jedynie krótkotrwałym aktem desperacji.
Wróćmy do ACTA i dóbr kultury - mówimy tutaj o filmach, utworach muzycznych i książkach. Technologia się zmienia - dawniej te dobra występowały tylko w postaci materialnej, dziś można je pożyczać, kopiować i rozsyłać w formie cyfrowej jednym kliknięciem. Obawiam się, że policyjno-represyjne podejście nie zlikwiduje tych zwyczajów, a jedynie spowoduje zejście do podziemia i rozwój brunatnej strefy, gdzie będą kwitły ciemne interesy. Urzędy skarbowe ani korporacje na pewno na nich nie zarobią ani grosza.
Jakie są wyjścia z tej, zdawałoby się patowej, sytuacji? Pisałem o tym niedawno, lecz teraz wobec nowych wydarzeń przedstawię te propozycje, o których najczęściej się mówi i które sam uważam za realne. A zatem, od zaraz należy zdecydowanie obniżyć ceny za cyfrowe dobra kultury. Wszystko powinno kosztować dolara - wtedy „współdzielenie się” (policjanci wolą określenie „piractwo”) stanie się nieopłacalne i bezsensowne, skoro doskonałej jakości kopię można będzie legalnie otrzymać za parę złotych. Plus „dobra dodane”, plus jakąś nienachalną reklamę (bez niej rzecz raczej nie przejdzie). Utwory dostępne tylko online w chmurze nie mogą podbijać ceny, bo „piractwo” natychmiast powróci. Trudno prorokować, czy zyski spadną, bo obrót może znacznie wzrosnąć. Z drugiej strony, wraz z rozwojem zawsze następują zmiany, na to nie ma rady - a w ich następstwie niektórzy bywają zmuszeni do zmiany zawodu.
Inna propozycja to abonament internetowy, czyli stała opłata miesięczna za wszelkie pobierane dobra. Dochód byłby zależny od liczby pobrań lub transferu. Zarabiać na tym mogłyby tylko zarejestrowane firmy, płacące podatki - a więc Feluś za wrzucone na Picasę fotki z urlopu nie mógłby zainkasować honorarium. Ani ja za tego bloga. No, ale za książkę już tak. Abonament mógłby być wydawany przez wielkie portale, serwujące pełen asortyment dóbr, jak filmy, muzykę, literaturę, czasopisma, aktualności, artykuły naukowe - albo mógłby być ściągany w postaci podatku internetowego od wszystkich użytkowników.
Kolejna możliwość to całkowicie bezpłatna wersja dostępu do kultury. Po płatnym okresie premierowym, trwającym powiedzmy miesiąc, wszystko ukazywałoby się w sieci - bez opłat, za to z nieagresywną reklamą. Na podobnej zasadzie obecnie działa Google czy Facebook i jakoś tym potentatom to się opłaca. Albo Wikipedia.
Nie można w tych rozważaniach nie zauważyć coraz silniejszych tendencji twórców do self-publishingu, czyli publikowania we własnym zakresie z pominięciem wydawców, hurtowników i księgarzy. Co istotne, takie rozwiązanie wiąże się z zachowaniem przez autora pełni praw autorskich i majątkowych, z czego wynika dowolne rozporządzanie swoim dziełem. Korporacje i policja nic wtedy nie mają do gadania, co budzi zrozumiały sprzeciw tych instytucji (zobacz artykuł o Megaupload).
Nie wiem, które rozwiązanie zdominuje rynek, przyszłość pokaże. Na pewno już wkrótce czekają nas duże zmiany. Pragnę przy okazji uspokoić bibliofilów i kolekcjonerów: książka w postaci zadrukowanego zbioru sklejonych kartek nie zniknie, ponieważ - przynajmniej przez najbliższe 100 lat - pozostanie możliwość tzw. „druku na życzenie”. To będzie kosztowało, ale za zachcianki zawsze trzeba było płacić.

4 komentarze:

  1. Ogólnie zgoda, jednak dodam, że obecna zadyma to nie tylko temat darmochy. To temat robienia z providera policjanta inwigilującego, sędziego domniemywającego winę i kata odcinającego nas. To też kwestia, która dzięki niedorzecznej ogólności zapisów może przelać się na przemysł samochodowy, farmaceutyczny i inne.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jasne, dlatego napisałem że są i inne aspekty (równie istotne lub istotniejsze). W tym wpisie skupiłem się na opłatach za pobieranie i na różnych opcjach z tym związanych. Inne aspekty powinny być omówione w osobnym wpisie, chętnie zamieszczę linka i poczytam taki nieprawniczy podsumowujący opis.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jest jeszcze coś - internet to nie tylko odbiorca informacji, czy dzieła, ale także jej nadawca i twórca.

    Trzydzieści lat temu twórcy i ich pośrednicy tworzyli grupę elitarną, tymczasem internet tę akurat "elitarność" przedefiniował. Coraz częściej w dyskusji nad prawami autorskimi przywołuje się przykład zasad panujących w średniowieczu - kiedy nikt nad nimi nie czuwał, a każdy mógł korzystać z cudzej twórczości (o ile potrafił) i przekształcać ją wedle własnych zachcianek. To nie do końca właściwy trop, ale przykład obrazuje jak radykalnie potrafi się zmieniać percepcja zagadnienia.

    "Koncerny" (tu możemy wrzucić i rządy i część artystów) pozostają przy dotychczasowej percepcji, podczas gdy "internauci" (Tusk podczas spóźnionej debaty powiedział mimowolnie coś istotnego, gdy zawahał się, czy może się nazywać "internautą". Teoretycznie "internautą" jest każdy użytkownik internetu, Tusk zasugerował, że wcale nie musi tak być i jest to, przypadkiem, całkiem sensowne - z jego punktu widzenia - stwierdzenie, choć mnie się bardzo nie podoba) postrzegają świat już zupełnie inaczej. W "rozumieniu Tuska" "internauci" byliby więc grupą społeczną (znów należałoby się pewnie zastanowić, czy ta nazwa jest właściwa), która posiada swoisty, odmienny od dotychczas przyjętego etos. To jest istotne, gdy mówi to szef rządu, nawet jeśli nie zdaje sobie sprawy z tego, co właśnie mówi.

    ACTA, pomijając wszystkie jej niedoskonałości i bardzo niebezpieczny dla demokracji tryb przygotowania i uchwalania, to twór "starej percepcji", na dłuższą metę nie do utrzymania. W dodatku starającej się stworzyć świat, którego nie ma (wszyscy tu kradną dobra intelektualne na potęgę).

    Masz rację, że potrzebne jest jakieś rozwiązanie. Tylko kto je ma znaleźć w świecie, w którym nie potrafimy tak naprawdę zdefiniować zagadnienia, którym się zajmujemy?

    OdpowiedzUsuń
  4. Niewiele pojęć potrafimy porządnie zdefiniować (jeśli jakiekolwiek!), a jednak żyjemy i działamy. W tym przypadku także życie wymusi rozwiązania, a "stare" przegra jak np. pisze Kompala w Rzepie: http://www.rp.pl/artykul/9157,809647-Media-i-dziennikarze-po-ACTA---Janke.html, tyle że sam poprzestaje na określeniu "nowy model biznesowy", nic nie proponując.
    Pojęcia kradzieży i piractwa, chętnie używane przez stary biznes i starą elitę, tracą ostrość i mam wrażenie że są używane w złych miejscach. Cyfryzacja dorobku kultury i łatwość wymiany danych tworzą nową jakość i trzeba się dostosować. Jak? Powyżej rzucam kilka pomysłów, wydaje mi się, że najlepszy byłby abonament - ale życie pokaże. Doraźnym rozwiązaniem jest zdecydowane obniżenie cen na pobierane e-booki, muzykę i filmy. Ponoć w Amazonie największe zyski generuje "długi ogon", czyli wiele drobnych i niskonakładowych niszowych wydań.

    Kilka linków:
    http://www.vagla.pl/
    http://www.rybinski.eu/
    http://www.blog.gwiazdowski.pl/

    OdpowiedzUsuń