czwartek, 23 sierpnia 2012

Z dyskiem w chmurach

Niejedne ideologiczne dyskusje o chmurze już się toczyły, więc dziś chciałbym napisać trochę o stronie praktycznej tej technologii. Gwoli ścisłości dodam, że nie chodzi o cumulonimbusy i burzową aurę, ale o przestrzeń dyskową i aplikacje osiągalne zdalnie, spoza naszego komputera.
Po pierwsze: chwalę sobie dostęp do chmury. Można tam robić backupy, ale ja wolę trzymać w niej wybrane dokumenty, do których chcę mieć dostęp z dowolnego miejsca. Ewentualnie robię szybki zrzut dopiero co napisanego tekstu, przez co zabezpieczam go i ew. mogę uzupełniać w domu, w pracy czy choćby z tableta lub smartfona.
Ponadto, można poprzez chmurę udostępniać pliki innym konkretnym osobom albo upubliczniać je, podając link na FB czy swojej stronie. Jest to wygodniejszy sposób niż przesyłanie załączników w e-mailach. Prezentowałem już w ten sposób zdjęcia z wakacji, udostępniając jeden katalog kilku osobom. Tutaj przykładowo udostępniam na Skydrive swoje zdjęcia z pustyni Negev i Jerozolimy (przy oglądaniu ustaw sortowanie wg nazwy). Jednak ogólnie doradzam ostrożność - w razie gdy właściciel serwera uzna nasze pliki za nieobyczajne czy inaczej godzące w poprawność, jest władny je skasować nieodwracalnie i bez uprzedzenia. Podobno zdarzały się także pomyłki. A więc jakąś bazową kopię warto jednak trzymać na dysku w domu.
No dobrze, o tych sprawach wiedzą (prawie) wszyscy. Powstaje jednak dylemat, co wybrać? Giganci sieciowi walczą o nasze względy, pchają się z darmowymi usługami. Google i Skydrive, dwóch największych, oferuje z grubsza to samo, choć są drobne różnice. Możemy je porównać tutaj, a podsumowanie wynikające z zestawienia cytuję w oryginale (można sobie przetłumaczyć w tłumaczu Googla, oczywiście jest to darmowa aplikacja w chmurze):

niedziela, 19 sierpnia 2012

Diuna, Frank Herbert i eugenika

W ramach odpoczynku po wakacjach zabrałem się za odłożone lektury. Oczywiście najpierw literatura, o czym dalej, a równolegle zaprzyjaźnione blogi, niosące cenną informację oraz intelektualne ożywienie. Zatrzymałem się chwilę nad relacją Kosika z Nowego Jorku (okazuje się, że w tamtejszym metrze niewiele zmieniło się przez 35 lat, kiedy tam ostatnio bywałem), potem przejrzałem Ziutę co się dziwi (faktycznie, konwenty zaczynają przekształcać się w festyny, ale i cała fantastyka poszerza się, puchnie, a jej punkt ciężkości przemieszcza się w stronę wirtualnej krwawej baśni Grimm-type). Na koniec wpadłem w hodowlę gronkowców i to tak skutecznie, że przeczytałem wszystkie wpisy do końca (początku?), zostawiając sobie na później tylko wstawki literackie tudzież rowerowe. Ha, okazało się, że wszechkozak z Lublina też ceni sobie „Diunę” Herberta!

No bo właśnie czytam cykl Diuny. Przedtem szastałem się trochę po współczesnościach, m.in. łyknąłem „Vatrana Auraio” Huberatha (całkiem, całkiem - przyjdzie coś na ten temat zanotować na marginesach), lecz potem utknąłem w innych grząskich epistołach jak w wiosennym błotku, najwyraźniej robię się wybredny.