Uczestniczyłem w ciekawym spotkaniu w Domu Literatury -
mianowicie chodziło o reminiscencje dzieci tych rodziców, którzy byli znanymi
pisarzami czy poetami. Przy czym musiał być spełniony warunek, aby te dzieci też
jakoś zasłużyły się na polu twórczości, a więc niejako kontynuowały zbożne
dzieło.
Nie ma sensu wymienianie nazwisk, wszak chodzi o problemy
ogólnej natury (ale jak ktoś chce, niech szuka). Na przykład, czy latorośle
potrafią udźwignąć wielkie imię rodzicieli, dać sobie jakoś radę ze świadomością,
że dorównanie im jest niemożliwe? We wspominkach pojawiały się kompleksy, ale
także - tuż obok, równolegle - duma, cześć niemalże. Stąd objawiała się u niektórych
podstarzałych już dzieci wciąż żywa pretensja, że ONI umarli - tak przecież
być nie powinno, aby bóstwo opuszczało swoją trzódkę!
We wspomnieniach stale obecny był kult słowa jako
nieodłączna cecha domowej atmosfery, całe dzieciństwo i młodość wspominających
zostały nasycone czcią do liter, akapitów, ksiąg i zapachu papieru. Jedne
dzieciaki zasypiały przy stukocie maszyn do pisania, inne tym stukotem były
budzone (w tamtych czasach o PC-tach nikomu się nie śniło). Wreszcie przyszła
kolej na pytanie: geny decydowały czy wychowanie?
Padło raczej na wychowanie.