sobota, 20 października 2012

Dziecię poety

Uczestniczyłem w ciekawym spotkaniu w Domu Literatury - mianowicie chodziło o reminiscencje dzieci tych rodziców, którzy byli znanymi pisarzami czy poetami. Przy czym musiał być spełniony warunek, aby te dzieci też jakoś zasłużyły się na polu twórczości, a więc niejako kontynuowały zbożne dzieło.
Nie ma sensu wymienianie nazwisk, wszak chodzi o problemy ogólnej natury (ale jak ktoś chce, niech szuka). Na przykład, czy latorośle potrafią udźwignąć wielkie imię rodzicieli, dać sobie jakoś radę ze świadomością, że dorównanie im jest niemożliwe? We wspominkach pojawiały się kompleksy, ale także - tuż obok, równolegle - duma, cześć niemalże. Stąd objawiała się u niektórych podstarzałych już dzieci wciąż żywa pretensja, że ONI umarli - tak przecież być nie powinno, aby bóstwo opuszczało swoją trzódkę!
We wspomnieniach stale obecny był kult słowa jako nieodłączna cecha domowej atmosfery, całe dzieciństwo i młodość wspominających zostały nasycone czcią do liter, akapitów, ksiąg i zapachu papieru. Jedne dzieciaki zasypiały przy stukocie maszyn do pisania, inne tym stukotem były budzone (w tamtych czasach o PC-tach nikomu się nie śniło). Wreszcie przyszła kolej na pytanie: geny decydowały czy wychowanie?
Padło raczej na wychowanie.
Cóż, to by się zgadzało: geny to nasze wewnętrzne mroczne imię, nieodwołalne przeznaczenie, rdzeń, który prędzej czy później musi wyłonić się spod zewnętrznych przystrojek - przynajmniej tak ja to widzę. I w taki sposób zapewne objawiała się wielkość, talent czy geniusz wszystkich herosów literatury, włączając w ich liczbę rodzicieli przybyłych na spotkanie reminiscentów. Jednak gdy nie ma bożej iluminacji, a tylko iskra lub iskierka, wtedy decyduje wychowanie, atmosfera panująca w domu, przykład rodziców i przewijającej się przez dom koterii twórczej, wreszcie - być może - jakieś ukierunkowanie ze strony opiekunów, którym los dzieci wszak obojętny nie był.
No właśnie: czy dzieci były zaniedbywane? Raczej „bywały” niż „były”, nie wypadało psuć na ogół tak miłych i ciepłych wspomnień. Ktoś przyznał, że mu matka wyjechała na roczne stypendium, aby doskonalić swój talent - ale raczej wszyscy chórem chwalili rodzinną, edukacyjną i stymulującą atmosferę.
Był też mały zgrzyt - padło pytanie o dzieci tych dzieci, czy mają być kształtowane na modłę rodziców, jakie pojawiają się aspiracje? Usłyszałem nawet określenie „rozmnażanie przez pączkowanie”. Pytający został energicznie zgromiony przez część panelistów, u mnie jednak - nie darmo jestem fantastą - pytanie wyzwoliło rozmaite skojarzenia. Po pierwsze: czy chciałbym być sklonowany?
Chyba jednak nie, dziękuję. Fajnie byłoby oglądać samego siebie w młodszych fazach rozwojowych, obserwować analogie i różnice w dojrzewaniu psychicznym, ale w sumie byłoby to zjadanie własnego ogona, kręcenie się w kółko, powtarzanie błędów. Co innego, gdybym mógł samego siebie poprawić, zasiąść przy jakimś Genoshopie i pomajstrować przy nukleotydach, trochę podkręcić zdolności i dorzucić ciut wyczucia w politykowaniu, to całkiem co innego. Już kocham takiego quasi-klona!
Po drugie: czego tak naprawdę chcemy od naszych dzieci? Niechaj sypią naszymi genami po świecie, to jasne. Ale czego konkretnie, w bliższym zakresie? Rodzic-geniusz pewnie niczego nie oczekuje od swojej latorośli, bo od razu widzi, że nie sprosta kontynuacji, i wszystko powinien domknąć sam. Co innego zwykły obywatel, a nawet zwykły twórca („twórzec”?) - ten może oczekiwać, że dziecię skończy za niego robotę. No, może nie dosłownie, ale że osiągnie to, czego samemu dosięgnąć się nie zdołało.
Nie na darmo mendlowscy genetycy twierdzili, że dziedziczy się po dziadkach.

2 komentarze:

  1. Powszechne oczekiwanie, że jakaś iskierka talentu Wielkiego Rodzica przechodzi na potomstwo zwykle upada z zderzeniu z faktami (z wyjątkiem pewnych utalentowanych rodów jak rodzina Curie). Jeśli by zaś uznać jakąś dziedziczność - czy przez geny czy "atmosferę" - to nierozwiązaną zagadką staje się pytanie, skąd wobec tego wziął się talent Wielkich, wywodzących się z Przeciętnych?

    OdpowiedzUsuń
  2. Prawdziwy talent bierze się z genów, co do tego nie mam wątpliwości - wszak genialne samorodki pojawiały się nieraz w prostych, plebejskich rodzinach, i przebijały się na przekór wszystkiemu. Przemawia też za tym np. casus dynastii Straussów-kompozytorów. Natomiast odtwórczość, rzemiosło w sztuce, homo faber - to już raczej jest kwestia wychowania, domowej atmosfery, wreszcie aspiracji tudzież koneksji rodziców - proszę zauważyć, jak często ostatnio aktorstwo jest zawodem dziedzicznym!

    OdpowiedzUsuń