środa, 12 października 2011

Super-hard SF czy historyczny real?

Przeczytałem ostatnio dziwną, a być może nawet dziwaczną książkę: „Wyprawę” Stephena Baxtera. Rzecz jest z rodzaju opowiastek „co by było gdyby”, a mianowicie gdyby Amerykanie nie zadowolili się wygranym wyścigiem do Księżyca i kontynuowali eksplorację kosmosu ekspediując załogową wyprawę na Marsa. Powieść stanowi reportaż z wydarzeń, które rzeczywiście mogły mieć miejsce, z dużą dbałością o realistyczny szczegół. A więc nawet trudno ją zaliczyć do fantastyki, raczej do prognoz historycznych. Nie chcę tutaj tej powieści omawiać czy pisać recenzji, chciałbym jedynie przedstawić kilka niezależnych refleksji.
Na początek ciekawostka stylistyczna: książka napisana jest językiem suchym, nieco drewnianym, typu wyliczanek - z wyjątkiem trzech partii, kiedy narracja staje się potoczysta, styl mistrzowski, po prostu otrzymujemy porcję Literatury przez duże „L”.
To fragmenty dotyczące: katastrofy rakiety atomowej, przelotu koło Wenus oraz samego lądowania na Czerwonej Planecie. Zupełnie jakby Baxter zlecił opracowanie materiału zaufanej sekretarce, a sam zasiadł do napisania tylko wzmiankowanych scen. Podobno „metodę ojca Dumas” stosują ci amerykańscy pisarze, którzy produkują rocznie po kilkanaście książek - no bo jak inaczej dać radę z taką masówką? Ale szkoda tej frajdy, którą możnaby mieć z lektury kilkuset stron „czystego” Baxtera...
Kolejne spostrzeżenie, czy odkrycie: smutny i nudny los astronautów. Tym czytaczom gazet, którzy tylko oglądają zdjęcia z Księżyca, życie astronauty jawi się jako droga do sławy i wielkości (też bogactwa), pełna romantycznych „wypraw do gwiazd”. W rzeczywistości trzeba poświęcić wszystko, jak karierę zawodową i rodzinę, a także poniechać smakowania wszelkich innych uroków świata, i cały swój los podporządkować jednemu - prawdopodobnej wyprawie w kosmos. Piszę „prawdopodobnej”, bo astronautów było kilkakroć więcej niż lotów, wszak musiała istnieć spora rezerwa. „Wybrańcy” przez większą część życia byli skoszarowani i poddawani ciągłym dość ogłupiającym ćwiczeniom, głównie w symulatorach lotów pojazdów kosmicznych. Dwóch na trzech poprzestawało na takich zabawach, a po redukcji czy zamknięciu programu szli na „zieloną trawkę”.
Zadziwiła mnie także pasja tych ludzi. Oni faktycznie byli w stanie poświęcić wszystko dla samej możliwości pozaziemskiego lotu. Ten lot, ta kontrolowana katastrofa jaką jest start i kontrolowana kraksa jaką jest lądowanie, i niekończące się przebywanie w niemożliwym stłoczeniu w klaustrofobicznych kabinach pełnych aparatury - to wszystko było największym marzeniem każdego z nich! Łącznie z urokami zamknięcia w skafandrze, ze sztuczną mieszanką do oddychania, optymalizacją temperatury, z cewnikiem wbitym do pęcherza i hermetycznym workiem na kał. Sama frajda! Tym niemniej ci ludzie byli gotowi do największych wyrzeczeń, żeby tylko spojrzeć z góry na błękitną krzywiznę naszej matuli Ziemi, a potem obejrzeć równiny księżycowe i marsjańskie rumowiska. Cóż, uzależnienie typu narkotycznego, bo jak inaczej to tłumaczyć?
Jednakże my wszyscy, cała ludzkość, jesteśmy w podobny sposób uzależnieni - każdy jest ciekaw, co znajduje się za następną górą. I dlatego zawsze znajdą się zastępy chętnych na kosmiczną gehennę. Aż w końcu założymy osady na Marsie, Kallisto czy Io, wywalimy precz cewniki i hermetyczne skafandry, otrzepiemy kurz z butów i pełną piersią zaczerpniemy powietrza. No, może nie całkiem powietrza. I już nie całkiem będziemy ludźmi.

4 komentarze:

  1. Wygląda na to, że muszę nabyć tę powieść drogą kupna:).

    Swoją drogą, czy trud, o którym piszesz, nie przypomina trochę trudu Pirxa? Pirx należał niewątpliwie do bractwa fanatyków odrzucających życie dla przestrzeni kosmicznej. Między innymi tym różnił się od innych, bardziej fantastycznych zdobywców kosmosu.

    Mało których pisarzy zajmuje trud majtków na kosmolotach i powszedniość kosmicznej wędrówki. Gully Foyle był, o ile pamiętam, jednym z nielicznych szeregowych członków załogi, który został bohaterem powieści SF.

    OdpowiedzUsuń
  2. Masz rację, Pirx był "majtkiem kosmosu", ale on - podobnie jak marynarze - był stale na szlaku. Marynarze też wyrzekają się np. normalnego życia rodzinnego. Ale u Baxtera ci ludzie doskonale wiedzą, że albo nie polecą wcale, albo uda im się raz. Dla jednego psychodelicznego kopa w życiu to życie poświęcają. To jest dla mnie niesamowite.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czytałem wcześniejsze książki Baxtera i mam wrażenie, że jest odwrotnie z tą kwiecistością języka. Wątpię żeby w swoich pierwszych książkach (Tratwa, Pierścień, Czasopodobna nieskończoność) miał ghostwriterów, a są językowo... cóż, drętwe. Wydaje mi się, że on normalnie pisze dość sztywno, i tylko jak mu coś się przypomni, albo ktoś mu pomoże to wychodzi bardziej "pełnokrwisty" fragment.

    OdpowiedzUsuń
  4. Zapewne tak jest. Wcześniej prozę Baxtera znałem fragmentarycznie, ale teraz jestem świeżo po lekturze "Statków czasu" i faktycznie, styl mało wyrafinowany, a język suchy. Chociaż trochę lepszy niż większość tekstu w "Wyprawie", jak mi się zdaje.

    OdpowiedzUsuń