poniedziałek, 5 września 2011

Hiszpańska mucha i cyrki w Pirenejach

Zapowiadałem kilka wpisów wcześniej swoją wyprawę do rezerwatu Monte Perdido, no więc: byłem, zobaczyłem, opisałem. Opis będzie soft-ref, wszak ten blog z założenia jest refleksyjny, zaś w innym miejscu dam reportaż  hard-rep (jeśli dam). No bo chęć i czas być muszą, i to pospołu.
Gładki lot, Barcelona, lotnisko, samochód. Wszystko idzie nad podziw sprawnie, dzięki GPS-owi pomykam przez dżunglę autostrad jakbym tu mieszkał od dziesięcioleci i na dodatek był renomowanym dostawcą viagry. Nie wiadomo kiedy wsysa nas nitka płatnej autopisty, zachciało mi się krótszej drogi. Miła panienka z auto-okienka wyjaśnia, że to przecież Katalonia (Cataluuunya), jakby niczego więcej nie trzeba było dodawać. Potem gnamy dziesiątkami kilometrów przez płasko-wilgotne pola pełne upraw, silosów, fabryk drobiarskich (no tak, coś maszynowo robią tym kurom), rozlewni coca-coli. Smród przemysłowo-rolno-zoologiczny ściele się jak gaz bojowy z Wojny światów, na dodatek zapada zmrok. I to ma być urlop w Hiszpanii? Wybieramy jakieś większe miasteczko i próbujemy tam zjechać na nocleg, ale mimo tablicy wciąż wokół te pola, fermy, ruiny ferm. Nagle - cud! Mijamy zakręt i przejeżdżamy na drugą stronę lustra: coś mignęło w powietrzu i raptem wokół tłoczą się wymuskane kamieniczki, ulice są pełne gwaru, kawiarnie rozpełzają się po trotuarach biało-czarnymi stolikami, starsze na rudo zrobione matrony sączą piwo przez słomkę, nieprzyzwoicie gładkie dzierlatki chichoczą do smartfonów. Osią miasteczka jest koryto wyschniętego potoku, obudowane kamieniem, obrzeżone pasami zieleni, gdzie wokół młodych drzewek rozkraczyły się stoły i grille. Zamek na wzgórzu też jest, a jakże, miasteczko widać ma swoją chlubną przeszłość. Znajdujemy sympatyczny hotel za sympatyczną cenę, ładna kelnerka roznosi po stolikach oryginalne lampiony. Wszystko jest takie ładne po tej lepszej stronie.

Rano kelnerka okazuje się mocno przechodzoną kobietą w średnim wieku, na dodatek serwuje lurę zamiast kawy. Za to miasteczko lśni jak perełka, spowite poranną wilgocią. Gdzieś za horyzontem, a potem coraz bliżej majaczą góry, dźwigają się wierzchem pobielone masywy, strząsając ze stromizn mierzwę lasu. Tam jest nasz cel, park Ordesa y Monte Perdido. Ha, China Miéville przerobił górę na dworzec, wolno mu, sam nieraz robię podobnie, że wyciskam z atlasu co się da, takie nazwy, wzięte żywcem czy nieco przerobione, brzmią wiarygodniej od wymyślonych. Następnym etapem jest naturalizm z książką telefoniczną robiącą za źródło, ale to jeszcze przede mną.
No, ale Monte Perdido. Żeby zdobyć tę najwyższą w okolicy górę potrzeba dobrej pogody, porządnych butów, sporo czasu i znakomitej kondycji. Wszystko mieliśmy wyjąwszy punkt ostatni, a więc góra pozostała wdzięcznym symbolem na mapie. Za to wyruszyliśmy na podbój doliny Ordesa, rozpadliny szczelnie wypełnionej cienistym lasem, dzielącej katedralne ściany Punta de Gallinero od łańcucha turni o dźwięcznej nazwie Sierra de las Cutas. I byłoby świetnie gdyby nie ten cienisty las, który dawał ochłodę, ale także zasłaniał boskie widoki. Mieliśmy więc parę mgnień wspaniałości i godziny mozołu po gęstwie korzeni.

Tak, lepszy od monumentalnej Ordesy był przejazd wąwozem Rio Bellos w kierunku kanionu de Anisclo. Dróżynka szerokości samochodu, meandrująca lasem, między skałami, wspinająca się stromo i nagle opadająca w mroczne gardziele byle jak wyrąbanych tuneli z lejącą się na maskę wodą, prowadzona półką przytuloną do mokrej zaglonionej ściany tuż obok wściekających się wodospadów, nurkująca pod nawisy stumetrowych ścian - to było coś, czego dotychczas nie doświadczyłem.

Po tygodniu takich harców przeprawiamy się na francuską stronę, do Parku Narodowego Pierenejów. Ozdobą tego rewiru są tzw. cyrki polodowcowe - gigantyczne areny, okolone kilometrowymi ścianami nawarstwionymi jak tort. Gdzieś tam w górze szarzeją płaty wiecznego śniegu, z których ciurkają widowiskowe wodospady. Górskie szafirowe krokusy kokietują na każdym kroku. Przekonałem się również, że świstak nie jest stworem mitycznym, a nawet zalicza się do zwierząt dość pospolitych. Małe baraszkują przezabawnie, tocząc po zboczach tłuste zadki.

Nie mogę nie wspomnieć o tańcu chmur. Coś takiego można zobaczyć tylko w wysokich górach, przy odpowiednim wietrze i wilgotności, i raczej popołudniową porą. Z grani widać wtedy podnoszące się z dolin strzępy mgły, które wznoszą się i opadają, wypływają jak gejzery i zanikają gdzieś wyżej, wirują z wiatrem i tańczą. Powrót przez panoszącą się w dole mgłę bywa uciążliwy i niebezpieczny, ale ta danina jest po wielokroć warta wcześniejszych wrażeń.

Pora na porównania hiszpańskiej i francuskiej strony. Na zwiedzanym obszarze większe wrażenie robią góry po stronie francuskiej, lepsze jest tam także zaopatrzenie. Francuskie sery nie mają sobie równych, może z wyjątkiem szwajcarskich, za to rewelacyjne kruche placki z orzechami stanowią specjalność hiszpańską. We Pirenejach francuskich domy są stawiane bez polotu i bez pomysłu na szczegół, np. z reguły nie bywają upiększane kwiatami i zielenią. Z tym znacznie lepiej radzą sobie Hiszpanie, sprawiają też wrażenie ludzi spokojniejszych, np. bardziej szanujących przepisy drogowe. Francuzi jeżdżą świetnie, ale jak wariaci, stale za szybko - zwłaszcza poza osiedlami.
Poza wszystkim po hiszpańskiej stronie jest więcej much. Niektóre z nich to zapewne hiszpańskie muchy, ale to należałoby zweryfikować naukowo, czyli przez kilku niezależnych koneserów.

Jakby ktoś miał ochotę wybrać się w te okolice, chętnie posłużę radą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz