W pierwszej chwili nie mogłem uwierzyć - jak to? Przecież
był w dobrej formie, ostatnio ostro pracował nad leksykonem swoich autorów,
kontaktował się ze mną w tej sprawie jeszcze dwa miesiące przed śmiercią.
Zawał, wylew? Okazało się, że w dobrej formie nie był, bo właśnie przegrywał
walkę z nowotworem. Pracował do końca, ścigał się z czasem. Nie zdążył, zmarł
nad ranem 3 czerwca 2019. A może podciągnął robotę na tyle, że da się książkę
wydać? Mam taką nadzieję, bo byłoby to należne mu zwieńczenie wieloletniej i wielostronnej
aktywności.
Maciek był w fantastycznym fandomie wszędzie, bo był
uniwersalny i chętnie się udzielał. Redaktor, selekcjoner tekstów literackich,
popularyzator literatury i wiedzy o niej, felietonista, filmoznawca,
komiksiarz, autor, bywalec niezliczonych konwentów. Wzięty prelegent, a przy
tym ważny łącznik, inicjujący i katalizujący fandomowe kontakty i
przedsięwzięcia. W obrazie naszej społeczności Maciek był rozpoznawalną i ważną
ikoną, którą niełatwo będzie zastąpić.
Od początku znajomości nawiązała się między nami jakaś nić
zrozumienia, a nawet serdeczności, chociaż słowo „przyjaźń” pewnie jest zbyt
pompatyczne. Znaliśmy się blisko 40 lat (!) i w tym czasie sporo wspólnie
zdziałaliśmy na fantastycznej niwie, zwłaszcza jeśli chodzi o zagospodarowanie
moich tekstów. Zainicjował moją współpracę z czasopismem „Fantastyka”, potem
jako naczelny i selekcjoner polskiej prozy na przestrzeni lat przyjął do druku
w ”F” i „NF” 13 moich opowiadań (jestem do dziś ilościowym rekordzistą pisma!).
Uczestniczył w wydaniu „Klatki pełnej aniołów” u Prószyńskiego, umieszczał moje
opowiadania w antologiach, zapraszał na łamy „Czasu fantastyki”. Nie miejsce
tutaj na wyliczanki, chcę tylko podkreślić, że jako pisarz, który kiedyś dużo
publikował, zawdzięczam mu wiele.
Pewnie nasza znajomość była jednak rodzajem przyjaźni, bo
wciąż wracają wspomnienia o Maćku - koledze, fantaście, redaktorze, towarzyszu
w wyjazdach i przedsięwzięciach, wliczając w to piwne dyskusje, człowieku
inteligentnym o rozległej wiedzy, na którego zawsze można było liczyć w
intelektualnej potrzebie. Maciek był też chodzącą bazą danych - jeśli
potrzebowałeś złapać kontakt do kogoś, on go miał, zwykle natychmiast,
najpóźniej na jutro. Jeszcze jedno - jak sięgam pamięcią, nie mogę na
przestrzeni naszej znajomości znaleźć wydarzenia, o które mógłbym mieć do
Macieja prawdziwą pretensję, innymi słowy - nigdy nie zrobił mi tzw.
„świństwa”. Owszem, nieraz ścieraliśmy się w merytorycznych dysputach, bywało
że ostro, kiedyś poróżniliśmy się o nieuzgodniony skrót w moim artykule do
„NF”, który zmienił jego sens (to była najpoważniejsza sprawa), ale jego
stanowisko zawsze byłem w stanie zrozumieć, wytłumaczyć i w końcu uznać za
akceptowalne. Zwracając się do Maćka z czymkolwiek miałem pewność, że zostanę
potraktowany poważnie i uczciwie. Podkreślam to dlatego, że takich ludzi widzę
dziś wokół siebie naprawdę niewielu.
Przychodzą mi także na myśl różne drobne wydarzenia z czasu naszej
znajomości, które - nie wiem dlaczego akurat te - szczególnie utkwiły mi w
pamięci. Kilka z nich przedstawiam bez porządkowania, tak jak je sobie
przypominam.
Maćka poznałem zdalnie, przez telefon. Zadzwonił do mnie
bodajże w 1983 roku (daty już nie ma komu zweryfikować), po nocy, koło godziny 23-ciej,
i seplenił coś po swojemu z taką szybkością, że zrozumiałem tylko, że już
jesteśmy po imieniu, i że chodzi o jakieś opowiadanie. Chwilami udawało mu się trochę
zwolnić, i wtedy słowo po słowie dogadaliśmy się, że jest redaktorem powstającego
czasopisma i że chce jakiś mój nowy tekst do opublikowania tamże. Byłem już
wtedy po debiucie (1980 r.), miałem też kilka opublikowanych opowiadań
rozsianych po czasopismach, jak „Problemy” czy „Młody Technik”, bo wówczas
pisałem naprawdę sporo. Całkowicie mnie zaskoczył i zacząłem się wykręcać, że teraz
nie mam niczego gotowego, ale Maciek okazał się nieustępliwy. Wreszcie
przypomniałem sobie, że właśnie kończę (a może leżał już gotowy w szufladzie?)
lekki, humorystyczny tekst „Umarł w butach”, którego jednak jako krytyczny
autor nie byłem pewien w 100%. Redaktor-selekcjoner prozy polskiej do
„Fantastyki” jednakże nie chciał się rozłączyć, dopóki mu tego opowiadania nie
obiecałem. I nie żałuję, bo okazało się całkiem niezłe. No i zaistniałem w drugim
numerze w historii kultowego czasopisma.
Nie pamiętam, kiedy Maćka poznałem osobiście - zapewne
spotkaliśmy się w redakcji „Fantastyki”, wtedy mieściła się ona przy ul. Mokotowskiej
5, na trzecim piętrze, w starym, wielopokojowym, przedwojennym mieszkaniu.
Wchodziło się tam szeroką, chłodną klatką schodową o wysokich półpiętrach,
których podesty wyłożone były żółtą i bordową terakotą. Później bywałem tam
częstym gościem - przegadałem w tej redakcji niejedną godzinę z Maćkiem,
Markiem Oramusem, Lechem Jęczmykiem i innymi.
Równolegle do pisarstwa uprawiałem w tych czasach nauki
ścisłe (chemię eksperymentalną) i jeździłem na konferencje naukowe, także
międzynarodowe. Polskich badaczy chętnie wtedy dofinansowywano, jako „tych
biednych, wychodzących z komunizmu”, więc per
analogiam jak zobaczyłem w „F” zachęcające ogłoszenie o konwencie
„Conscience 1993” w Sztokholmie, zwróciłem się do Maćka z propozycją wspólnego
wyjazdu. Maciek podchwycił temat, w wyniku czego znaleźliśmy się na promie,
prującym fale Bałtyku. Podczas podróży i w Sztokholmie prowadziliśmy
niekończące się rozmowy o wszystkim: fantastyce, literaturze, światopoglądzie,
społeczeństwie, technologii i komputerach. Wtedy, sam już będąc przekonany do
komputerów, przekonywałem do nich Maćka, a on dzielnie dawał mi odpór dowodząc,
że plik kartek i ołówek zupełnie wystarczy. Podczas konwentowych prelekcji i
dyskusji usiłowałem wykonywać równoległe tłumaczenie, co nie zawsze wychodziło
i Maćka denerwowało. Przy zwiedzaniu Wenecji Północy ciągle żeśmy się gubili,
jako dwa samce alfa (każdy uważał, że drugi powinien iść za nim). Ale do muzeum
żaglowca Vasa dotarliśmy, i było bardzo ciekawie.
Maćka zapraszałem także na Festiwale Nauki, które rokrocznie
organizowałem w Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich w latach 2000-2017. Np. w 2004
roku odbyła się dyskusja panelowa „Słowo i obraz w kulturze XXI wieku”, podczas
której filmoznawcy z Parowskim na czele atakowali mój pogląd dotyczący bardziej
pierwotnej funkcji obrazu względem słowa. Niezależnie od tematyki, dysputy z
Maćkiem były zawsze ciekawe i inspirujące, najważniejsze że niebanalne.
Kiedy ostatni raz widziałem Maćka? Na pewno spotkaliśmy się w trakcie „Kongresu Lemologicznego” we Wrocławiu w listopadzie 2016 r., jedliśmy wtedy kolację i rozmawiali w restauracji o oryginalnym wystroju, pełnej suszonych ziół i roślin ozdobnych. Widzieliśmy się także na Festiwalu Fantastyki w Nidzicy i jestem niemal pewien, że było to w czerwcu 2017 - pochłanialiśmy wtedy kiełbaski pieczone w ognisku i rozmawialiśmy z Waldkiem Chomickim o e-bookach. I to by była ostatnia klatka mojego filmu z Maciejem Parowskim, zwanym przez jednych Parówkarzem, a przez innych Maciejką lub Maciusiem.
Silne pozdro, Maciuś!
Andrzej
Wojtek Sedeńko napisał o Maćku: