piątek, 23 października 2015

MIEJSCA, W KTÓRYCH RODZI SIĘ MAGIA, czyli proza poetycko-turystyczna

Podczas swoich podróży widziałem tysiące miejsc wspaniałych, brzydkich i takich sobie. Ale czasami, rzadko, trafiałem na takie wyjątkowe miejsce albo znajdowałem się w takiej pobudzającej wyobraźnię sytuacji, że dosłownie zapierało mi dech z wrażenia. To było coś w rodzaju iluminacji - chyba trafiałem na jakieś czakramy geopsychiczne, miejsca w szczególny sposób integrujące się z moją psyche, multiplikujące doznania chwili. Dostępowałem wtedy olśnienia, czegoś na kształt mentalnego orgazmu.
Miejsca i chwile - bo przestrzeń jest tu ściśle sprzężona z czasem - które posiadły moc, aby choć na moment trwanie zamienić w życie, podzieliłem pomiędzy cztery żywioły: ogień, wodę, ziemię i powietrze.

OGIEŃ
Piasek paruje, ziemia paruje, spomiędzy czarnych i żółtych kamieni wydobywa się ciepła wilgoć. Cała góra jest spocona, paruje jak zgrzany, monstrualny koń po galopie. Stęka i jęczy, coś ciśnie ją od wewnątrz, coś tam się przelewa, dudni, co chwilę łomocze jak pędzący pociąg albo wyje jak startujący samolot. Dźwięki są stonowane, przytłumione setkami metrów skalnej skorupy, stanowiącej pokrywę kotła.
Nagle płuca ściskają się spastycznie, za gardło chwyta stalowe łapsko strachu. Eksplozja, i to gdzieś blisko, potworny huk, rezonujący w środku głowy. Po prawej, wydaje się że tuż obok, wysoko w niebo strzela pionowy słup dymu. Uciekać?
Znowu huk, jakby nad uchem strzeliła wielkokalibrowa haubica. Pionowy słup dymu, pojawiający się w ułamku sekundy, podbarwiony jest w środku przejrzystą czerwienią. Ech, co tam! Nie ma co się bać, przed chwilą ścieżką schodził rachityczny młodzian, a potem mateczka z córeczką. Ja, wysportowany chłop w sile wieku, mam się obawiać?
Gnam dalej. Po prawej, niżej niż jestem, otwiera się widok z piekła rodem. Koło dwustu metrów dzieli mnie od 6-8 kraterów, nie wiem dokładnie ilu, nie mogę ich wszystkich zlokalizować. Jedne strzelają jak ten na początku, inne tylko rozdziawiają pyski i żarzą się czerwonymi gardzielami, chechłając kilka razy na sekundę sinymi dymkami, jeszcze inne kopcą niemiłosiernie siarkowymi gazami i oparami. Idę dalej, ścieżka zakręca pod jakimś nawisem i zaczyna spełzać w kierunku osady Ginostra. Zbliża się bokiem do krateru, który regularnie wypluwa kaskady żarzących się brykietów, osypujących się z grzechotem na rumowisko. Z góry nie było słychać tego grzechotu, ale tutaj dobiega zupełnie wyraźnie. A więc jestem tak blisko żywiołu! Może podsunąć się parę kroków dalej, poczuć muśnięcie ognia, usłyszeć świst lecących kamieni? Nie!!
Zawracam pod górę, kładę się na jednym z suchszych miejsc, chłonę widok, chcę się go nachapać na całe życie. Głęboko w piersi szczypie, iskrzy, we łbie coś pulsuje. Naprawdę tu jestem i naprawdę biorę w tym udział!

WODA
Znalazłem się na dnie głębokiej niecki, otoczony zewsząd przez strome wodne zbocza. I przede mną, i za mną podnosiły się szare, pomarszczone wzgórza, napierały, atakowały, poruszały się, żyły. Fizycznie czułem tysiące ton wody, pędzące wprost na mnie, gotowe zwalić mi się na głowę. Te zwarte, płynne cielska jednak okazywały się łaskawe, bo unosiły mnie, windowały błyskawicznie na swoje grzbiety niby oswojone, ale wciąż niebezpieczne słonie, wypierały wysoko, aby na moment pokazać mi wieczorny nadmorski krajobraz. Zaraz potem z powrotem waliłem się w dolinę, opadałem razem z wodną masą, i znów byłem na dnie, mając w polu widzenia tylko dwie wodne góry po bokach i przesmyk błękitnego nieba między ich wierzchołkami. To właśnie było najbardziej niesamowite - nie widziałem ani przestrzeni morza, ani brzegu, nic, żadnych punktów odniesienia, tylko ów pasek nieba nad głową i ściany wody po obu stronach.
Na chwilę doznałem uniesienia. Egzotyka i plastyczność wizji, naprzemienne ciskanie na dno wodnej studni i wynoszenie na grzbiety ujeżdżanych fal, groza sytuacji - to wszystko było powodem zatrzymania czasu. Byłem tu od zawsze i pozostanę na zawsze, tu jest moje miejsce w środku szalejącego, ale przychylnego żywiołu. Wodne monstra pozwalały mi tu być, odprawiać razem z nimi ich misterium, i nie groziły, dopóki zgadzałem się na ich warunki.
Jednak nie zostałem z tamtymi wodnymi słoniami, o czym świadczy fakt, że piszę te słowa. Tylko mnie nie pytajcie, w jaki sposób dotarłem do plaży. Może zastosowałem fortel, może dopisało mi szczęście, a może któraś z wodnych gór okazała więcej wyrozumiałości niż inne. To w końcu nie jest istotne.

ZIEMIA
Przede mną - otchłanny krajobraz, epatujący pastelowymi kolorami, sięgający horyzontu. To są odwrócone góry, rozpełzające się aż poza linię widnokręgu, i opadające w głąb przepaści tarasami, płaskowyżami, szczelinami i coraz nowymi wąwozami. Z krawędzi tylko w niewielu miejscach dostrzeżesz turkusową nitkę rzeki, niemą i statyczną z tej odległości. Musisz zejść półtora kilometra trawersami, rozpadlinami i jarami, pokonać płaskowyże i płyty, przecisnąć się pod nawisami, balansując na stromych i wąskich ścieżkach. Wokół będziesz miał całe muzeum geologiczne - przekroje przez barwne warstwy osadowe, wypiętrzające się kolorowe ściany, zwieńczone poszarpanymi turniami. Czasem zobaczysz wczepioną w pęknięcie rachityczną pinię czy wiszącą nad przepaścią agawę. Poczujesz rosnący upał, bo tu nie tylko góry są odwrócone, lecz i klimat. Na samym dole, nad rzeką niestrudzenie od milionów lat żłobiącą piaskowiec i modelującą ten krajobraz, temperatura sięga czterdziestu kilku stopni, a na piasku trafiają się skorpiony. Na górze, na krawędzi, jest o 25 stopni mniej.
Już jutro tam zejdę, wyruszę z samego rana. Dziś chłonę ogrom przestrzeni, próbuję rozpoznać zagadkowe kształty zanurzone w szaroniebieskim zamgleniu, nasłuchuję dalekich ostrych ech spadających kamieni, obserwuję orły, latające setki metrów pod moimi stopami.
Nie wiem, jak długo tam stoję. Mrok rozlewa się po dolinach, robi się chłodno. Do puszki z colą, pozostawionej na skale, wiedzie ruchoma dróżka miniaturowych mrówek, które zdążyły objąć w posiadanie nowe źródło pożywienia.
Ciekawe, jak krajobraz widziany z South Rim wygląda przy pełni księżyca, w pogodną noc? Ćwiczenie dla wyobraźni.

POWIETRZE
Hen daleko, w Ameryce, w stanie Arkansas, ale już nie pomnę dokładnie gdzie, jest miejsce, które jest miejscem magicznym. Jak kiedyś przez przypadek dojedziesz do tego miejsca zwykłą, jednopasmową szosą, będziesz zwyczajnie musiał - bo zadziała psychiczny imperatyw - zatrzymać swój samochód, zaparkować byle jak na poboczu, i szybko podejść do urwiska. Urwisko nie jest wysokie, może ma kilkanaście metrów, a w dole, u swoich stóp, zobaczysz młode, bezkresne, zielone morze. Młode - bo zieleń będzie jasna, falująca, szeleszcząca. Bezkresne - bo ta zieleń sięgnie nieziemskiego, dalszego widnokręgu, bo młody las wypełni misę, której odległe brzegi zawijają się w kierunku nieba. Czy to są młode brzozy? Chyba nie, bo nie dostrzeżesz bielejących pni, ale stwierdzisz, że są to drzewka wiotkie i smukłe, okryte jasnym, drobnym listowiem.
W nocy to miejsce nie straci nic ze swojej magii. Gdy będziesz wracał późną nocną porą, o bezksiężycowej godzinie, w pewnym miejscu drogi zobaczysz, że otworzyło się niebo. Otworzyło się - bo daleko stąd, nad ludzkimi siedzibami pozostały dymy, zamglenia, mikroskopijne drobiny kondensującej na pyłkach wilgoci, cząstki rozpraszające światło. A także samo światło - bo tutaj pozostała tylko aksamitna, nasycona, soczysta czerń. W tej przejrzystej czerni, która będzie krystaliczną nicością, na jej otchłannym tle zobaczysz gwiazdy - takie, jakich nigdy dotychczas nie widziałeś. Ogromne i jasne, zawieszone blisko nad tobą jak srebrzyste lampiony, urzekające, magiczne. Pomiędzy nimi dostrzeżesz setki, tysiące ich mniejszych sióstr - błyszczących, pałających, przyzywających. Będziesz pewien, że całe niebo zawisło tuż nad twoją głową, że jakbyś tylko chciał, możesz wyciągnąć rękę i dotknąć tych największych błyskotek, tylko że wtedy będziesz musiał zapłacić najwyższą cenę. Doświadczysz wrażenia, że gwiazdy opadają wokół ciebie, obniżają się, że znalazłeś się w środku ich królestwa, w centrum wszechświata - ale nie wolno ci się ruszyć, wolno ci być tylko transcendentnym obserwatorem.
Bo gwiazdy zawsze będą milczały. One muszą pozostać niemym pięknem - dla żywych.

***

Retrospekcje, także z jeszcze innych miejsc magicznych, pomieściłem w tomie wznowień „Pęknięty dzban”, wydanym w Agencji Solaris (http://solarisnet.pl/). Ten tom, a także zbiór „Rzeźbiarze o poranku”, dostępne są również w wersji elektronicznej (e-booki). Oba tomy zawierają opowiadania pisane w konwencji szeroko pojętej fantastyki, które pochodzą z pierwszego okresu mojej twórczości. Teksty zostały remasterowane i uwspółcześnione.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz