niedziela, 27 listopada 2011

Po ch..j nam kultura tetryków?

Jadę ja sobie autobusem z pracy, dzień jak co dzień, gwarno, tłumno, ludziska wpychają się i wypychają z blaszanej rury, szemrzą głosy, co raz ponad szum tła wybija się czyjś telefoniczny monolog. Jeden z nich jest na tyle głośny, że przerywam lekturę (czytam na 5-calowym GPS-sie z podświetlanym monitorem, więc bździdła podsufitowe - tzw. oświetlenie pojazdu - szczęśliwie nie wpływają na proces lektury). Jakiś ogorzały (od-gorzały) i wygolony po czubek głowy oraz umiarkowanie pocięty typ mówi trochę nieskładnie, napadowo bełkocząc do słuchawki: „kurw.., po ch..j mam tu wysiadać? Kurw.., jadę zmęczony z pracy, kurw.. po ch..j?” Nawet stara się mówić cicho, ale wtedy schrypnięty głos w ogóle zanika, więc nie może zejść poniżej pewnego natężenia. Dlatego ów przepity tenor słychać przynajmniej do połowy długości blaszanej rury.
Przez krótką chwilę byłem zdegustowany, ale zaraz się zreflektowałem. Widać przecież, że gość się stara, balansuje na granicy efektywności strun głosowych, nie chce przeszkadzać.

sobota, 19 listopada 2011

Piękniejsi dwudziestoletni

Jadę codziennie autobusem przez Krakowskie Przedmieście, i na przystanku przed Uniwersytetem pojazd zawsze szturmuje tłum młodych. Za każdym razem od początku fascynuje mnie to roześmiane i rozgadane towarzystwo, sprężysta gibkość ich ruchów, i nieprzyzwoita wręcz gładkość twarzy, jakaś prawie nienaturalna jedwabistość czy alabastrowość cery, błysk bystrego spojrzenia. Rozbuchana, kipiąca młodość, która wydaje się rozsadzać fizyczne kształty, emanując blaskiem świeżego ognia. Czerpię z nich, zawieszam na tych twarzyczkach swój wzrok, na chwilę uniesiony znad książki. Spijam ich energię, żywotność, ekspresyjność. Czasem obserwuję nieco dłużej niż dopuszcza poprawność, ale oni nie czują się molestowani, raczej wtedy reagują wzmożonym ożywieniem lub nawet odpowiadają uśmiechem.
Prawem kontrastu, przypomina mi się spotkanie sprzed lat,

poniedziałek, 31 października 2011

Chleb - trucizna nasza powszednia?

Wspinam się od bloga do bloga po krużgankach linków, tu urwę smaczny kąsek, tam łyknę czegoś mocniejszego. Jestem w stanie tak skakać po dachach i balkonach, bo każdy prawdziwy blogowicz jest także kolekcjonerem i wybiera z oceanu blogopulpy interesujące go adresy, i z pasji kolekcjonowania - a przy okazji dla własnej wygody - linkuje je w menu. „Pokaż mi cytowane blogi, a powiem ci kim jesteś” - to ma swoją moc, moi drodzy, a zatem groźba zdemaskowania, przynajmniej preferencji, wisi nad wszystkimi zaklętymi w ksywki gawędziarzami. No, większość z „mojego” szczepu znam osobiście, ale gdy oddalam się od pnia i wspinam po coraz odleglejszych gałęziach, o ich autorach wiem tyle co się domyślę.
Razu pewnego u agrafka wspominano z sentymentem blogową twórczość niejakiego Studyty, a w komentarzu bodajże Ziuta oznajmił (tak, Ziuta to facet), że właśnie wytropił nowego bloga tego gościa. No więc wszedłem i poczytałem, tym bardziej, że było o „Chochołach” Szostaka (Główna Nagroda im. J. Żuławskiego ‘2011).
Blog ciekawy i oryginalny, zdecydowanie humanistyczno-historyczny, w starannej oprawie plastycznej (zdjęcia, obrazy, sam „miodzik”). Piramida linków o pokrewnych profilach, a wśród nich „Nowadebata” - o nauce(!), a głównie o żywieniu(!), a jeszcze dokładniej - o nonkonformistycznych poglądach na żywienie(!). Kukułcze jajo? No nie, to określenie źle się kojarzy, a ja byłem zachwycony. No bo jak można nie zatrzymać się nad twierdzeniem, że chleb nasz powszedni jest trucizną, a cukier ma własności rakotwórcze? Ale po kolei.
Wpis „Buszujący w pszenicy” jest wywiadem z doktorem Williamem Davisem, który - streszczając problem w uproszczeniu - mówi o szkodliwości konsumowania wszelkich zbóż pod wszelkimi postaciami, a więc także chleba, bułek, makaronów, ciast - włączając w to chleby pełnoziarniste i razowe.

środa, 12 października 2011

Super-hard SF czy historyczny real?

Przeczytałem ostatnio dziwną, a być może nawet dziwaczną książkę: „Wyprawę” Stephena Baxtera. Rzecz jest z rodzaju opowiastek „co by było gdyby”, a mianowicie gdyby Amerykanie nie zadowolili się wygranym wyścigiem do Księżyca i kontynuowali eksplorację kosmosu ekspediując załogową wyprawę na Marsa. Powieść stanowi reportaż z wydarzeń, które rzeczywiście mogły mieć miejsce, z dużą dbałością o realistyczny szczegół. A więc nawet trudno ją zaliczyć do fantastyki, raczej do prognoz historycznych. Nie chcę tutaj tej powieści omawiać czy pisać recenzji, chciałbym jedynie przedstawić kilka niezależnych refleksji.
Na początek ciekawostka stylistyczna: książka napisana jest językiem suchym, nieco drewnianym, typu wyliczanek - z wyjątkiem trzech partii, kiedy narracja staje się potoczysta, styl mistrzowski, po prostu otrzymujemy porcję Literatury przez duże „L”.

poniedziałek, 5 września 2011

Hiszpańska mucha i cyrki w Pirenejach

Zapowiadałem kilka wpisów wcześniej swoją wyprawę do rezerwatu Monte Perdido, no więc: byłem, zobaczyłem, opisałem. Opis będzie soft-ref, wszak ten blog z założenia jest refleksyjny, zaś w innym miejscu dam reportaż  hard-rep (jeśli dam). No bo chęć i czas być muszą, i to pospołu.
Gładki lot, Barcelona, lotnisko, samochód. Wszystko idzie nad podziw sprawnie, dzięki GPS-owi pomykam przez dżunglę autostrad jakbym tu mieszkał od dziesięcioleci i na dodatek był renomowanym dostawcą viagry. Nie wiadomo kiedy wsysa nas nitka płatnej autopisty, zachciało mi się krótszej drogi. Miła panienka z auto-okienka wyjaśnia, że to przecież Katalonia (Cataluuunya), jakby niczego więcej nie trzeba było dodawać. Potem gnamy dziesiątkami kilometrów przez płasko-wilgotne pola pełne upraw, silosów, fabryk drobiarskich (no tak, coś maszynowo robią tym kurom), rozlewni coca-coli. Smród przemysłowo-rolno-zoologiczny ściele się jak gaz bojowy z Wojny światów, na dodatek zapada zmrok. I to ma być urlop w Hiszpanii? Wybieramy jakieś większe miasteczko i próbujemy tam zjechać na nocleg, ale mimo tablicy wciąż wokół te pola, fermy, ruiny ferm. Nagle - cud! Mijamy zakręt i przejeżdżamy na drugą stronę lustra: coś mignęło w powietrzu i raptem wokół tłoczą się wymuskane kamieniczki, ulice są pełne gwaru, kawiarnie rozpełzają się po trotuarach biało-czarnymi stolikami, starsze na rudo zrobione matrony sączą piwo przez słomkę, nieprzyzwoicie gładkie dzierlatki chichoczą do smartfonów. Osią miasteczka jest koryto wyschniętego potoku, obudowane kamieniem, obrzeżone pasami zieleni, gdzie wokół młodych drzewek rozkraczyły się stoły i grille. Zamek na wzgórzu też jest, a jakże, miasteczko widać ma swoją chlubną przeszłość. Znajdujemy sympatyczny hotel za sympatyczną cenę, ładna kelnerka roznosi po stolikach oryginalne lampiony. Wszystko jest takie ładne po tej lepszej stronie.

Rano kelnerka okazuje się mocno przechodzoną kobietą w średnim wieku, na dodatek serwuje lurę zamiast kawy. Za to miasteczko lśni jak perełka, spowite poranną wilgocią. Gdzieś za horyzontem, a potem coraz bliżej majaczą góry, dźwigają się wierzchem pobielone masywy, strząsając ze stromizn mierzwę lasu. Tam jest nasz cel, park Ordesa y Monte Perdido. Ha, China Miéville przerobił górę na dworzec, wolno mu, sam nieraz robię podobnie, że wyciskam z atlasu co się da, takie nazwy, wzięte żywcem czy nieco przerobione, brzmią wiarygodniej od wymyślonych. Następnym etapem jest naturalizm z książką telefoniczną robiącą za źródło, ale to jeszcze przede mną.

sobota, 20 sierpnia 2011

Moje podróże

Uwielbiam podróżować. Szyny kolejowe ciągnące się w dal wprawiają mnie w marzycielski i nostalgiczny nastrój, a morskie porty, choćby śmierdziały smołą i szlamem, jawią mi się jako bramy do innych światów. Piękno przyrody jest magnesem, ciekawie jest wczuwać się w indywidualną atmosferę miast i miasteczek, ale w podróży jest jeszcze coś więcej, coś niebagatelnie istotnego. Sam ruch, przemieszczanie się, uważna obserwacja krajobrazu, oczekiwanie na to co wyłoni się zza następnego wzniesienia, jakieś dziwne napięcie związane z eksploracją - nie wiem, jak to najlepiej określić, ale fascynaci podróżowania będą wiedzieli, a inni zapewne się domyślą.

sobota, 30 lipca 2011

Ucieczka od prywatności

Jedną z form dogmatycznej poprawności politycznej jest doprowadzona do absurdu ochrona danych osobowych. Jeśli idziesz z wizytą i chcesz znaleźć Iksińkiego na liście lokatorów, próżny trud - takie listy zdjęto już wiele lat temu. Chcesz poszukać jego adresu w książce telefonicznej - też nic z tego.
Znakomitą inicjatywą Googla jest fotografowanie świata - już kilka lat temu na jednym z wykładów popierałem stworzenie cyfrowego uniwersum, które moglibyśmy zwiedzać nie ruszając się z fotela. I oto mamy jego forpocztę - ale niektórym się nie podoba, że na zdjęciach widnieją ich numery samochodów czy, o zgrozo, twarze! Ciekawe, że ze swoimi twarzami obnosimy się publicznie, a jak tylko ktoś zamieści ich fotografię, wygrażamy pięściami.

środa, 27 lipca 2011

Macki sieci, uczeni i pojedynki

Po raz kolejny zadziwił mnie potencjał informacyjny sieci, a ponieważ udało mi się od pierwszego kliknięcia, spieszę podzielić się wieścią z czytelnikami. Ale po kolei.
Od jakiegoś czasu chodził mi po głowie pomysł na opowiadanie, który w pewnym momencie koncepcyjnie „splątał” mi się z historią młodocianego genialnego matematyka, którego zabito w pojedynku. Kiedyś czytałem tekst traktujący o jego ostatniej nocy, spędzonej na pośpiesznym spisywaniu dorobku naukowego swojego życia. Ów tekst zrobił na mnie spore wrażenie i pozostał w pamięci jako reminiscencja szarego świtania i przygarbionej sylwetki 20-letniego geniusza, zrozpaczonego że już nie zdąży napisać wszystkiego. Ja jednak potrzebowałem jedynie jego nazwiska do tytułu, bo moja literacka koncepcja nijak nie była związana z tamtą historią i miała stanowić opowieść całkowicie równoległą. Wgooglałem więc dwa hasła: „matematyk” i „pojedynek”. Ku mojemu zdumieniu (dopiero co wróciłem z dzikich gór i wciąż przyzwyczajałem się do technologii) na pierwszym miejscu wyskoczyła wikipediowska biografia Evariste Galois, jak ulał pasująca do tego co zapamiętałem.

czwartek, 16 czerwca 2011

Powabna grawitacja

Bez wielkiej przesady można stwierdzić, że nasze ciała są maszynami do ciągłej walki z przemożną i wszechobecną grawitacją. Popatrzmy choćby na nogi: wielkie w stosunku do reszty ciała, potężnie umięśnione (coś o tym wiedzą kick-bokserzy), słowem - ruchome kolumny. Jakiś wątły ufoludek z jakiejś małej planetki setnie by się uśmiał, porównując nas do monstrów z małymi główkami i zanikowymi tułowiami, osadzonymi na monstrualnych kończynach dolnych, sam delektując się pięknem swoich rachitycznych odnóży. Cóż, takie gicze najwidoczniej są jednym z atrybutów naszego człowieczeństwa, i tyle.
Zadają się o tym nie pamiętać konstruktorzy wszelakiego kosmicznego latającego sprzętu. Zacytuję fragment artykułu Pawła Walewskiego „Trudne życie na orbicie” z 26.04.2011, polityka.pl


„Na skutek nieważkości organy wewnętrzne przesuwają się w górę klatki piersiowej, zmniejszając obwód pasa w sposób, którego nie zapewni żadna dieta. Włosy stają się bardziej puszyste, piersi mniej obwisłe. Wewnętrzne płyny zaokrąglają twarz i wygładzają rysy, a przy okazji likwidują zmarszczki skuteczniej niż najdoskonalsze kremy. Kosmiczny salon piękności? Niestety, są też komplikacje.

niedziela, 8 maja 2011

Kultura cyfrowa za pieniądze?

Mamy już dotykowy papier elektroniczny! Patrz tutaj. Ten materiał posłuży do produkcji lepszych kieszonkowych czytników, telefonów i tabletów. Z internetu ściągniesz wszystko i na żywo obejrzysz sobie ważne (i mniej ważne) wydarzenia. Czy aby na pewno?
(TVP Info)
Zaporą może stać się cena, jaką trzeba będzie zapłacić. Za darmo pokażą ci towar z zewnątrz, jak książki na wystawie albo zafoliowane czasopisma. No, czasem dadzą przeczytać wstęp. Chcesz więcej - płać.
Żeby było jasne: nie należę do anarchistów kulturowych, którzy chcą całej kultury za darmo.

sobota, 9 kwietnia 2011

O wyższości wszechświata cyklicznego

Pojęcie Big-Bangu, który stanowi początek wszechświata, tak głęboko zapadło nam wszystkim w świadomość, że dziś powszechnie przyjmuje się tę koncepcję za pewnik, ba, za naukowy dogmat. Tymczasem coraz więcej naukowców zaczyna wątpić. Ostatnio na stronę sceptyków przeszedł sam Roger Penrose, znany uczony i znaczący autorytet, do niedawna zagorzały zwolennik Wielkiego Wybuchu. A to wszystko oznacza, że należy trochę przewartościować poglądy.

wtorek, 22 marca 2011

Jadę na Monte Perdido!

Chyba każdy fantasta zna kultową powieść „Dworzec Perdido” Chiny Miéville. Jakież było moje zdumienie, gdy nazwę „Perdido” znalazłem na mapie, i to w najprawdziwszym realu! Pełna nazwa to „Parque National de Ordesa y Monte Perdido”, a ów park leży w Pirenejach hiszpańskich, tuż przy granicy z Francją. Natychmiast zacząłem pakować plecak.

niedziela, 20 marca 2011

Dyson, herezje, globalne ocieplenie i sens istnienia

Niech mi nikt nie mówi, że nie ma czegoś takiego jak fatum, palec boży, zrządzenie losu itd. Czasopisma „Polityka” nie miałem w ręku z 10 lat, no... bo nie. Wchodzę dwa dni temu do jakiegoś saloniku z gazeciarstwem, otwieram kilka czasopism, a potem sięgam po „P.” i szukam działu nauki. Patrzę - a tu wywiad z Freemanem Dysonem, tym prawdziwym, od „sfery Dysona”! (Sfera miała otaczać gwiazdę, aby wykorzystać całość jej emitowanej energii). Przejrzałem i stwierdziłem, że muszę to uważnie przeczytać, ba, przestudiować! Jak ktoś jeszcze będzie miał ochotę, a polecam z całych sił, to tutaj. A tu prywatna strona Freemana D.

sobota, 19 marca 2011

Po co pisarzowi blog?

Każdy powie: no, żeby się reklamował. A ja powiem: pewnie trochę tak, ale są lepsze sposoby. Blogu nie wymyślono, on istniał od kiedy istnieje pismo, tyle że wtedy nazywał się „kronika”, dziennik” czy „pamiętnik”, i bazgrało się go piórem na papierze. Teraz wali się w klawiaturę, a niedługo będzie się puszczało wiązki elektroencelograficznie prosto z głowy w sieć. Taka to różnica: kiedyś dzienniki nosiło się do wydawcy, teraz kliknięciem wysyła w świat, no i - uwaga, bo to jest ważna różnica - można natychmiast dostać odpowiedź, a nawet porozmawiać. Takie informatycznie wspierane, nowoczesne Forum Romanum albo plotkarski salonik, zależy co kto mówi. Przy czym nie zapominajcie, blogowicze: czym mądrzej napiszecie, tym mądrzejsze będą komentarze (i vice versa, niestety).