Podczas swoich podróży widziałem tysiące miejsc wspaniałych,
brzydkich i takich sobie. Ale czasami, rzadko, trafiałem na takie wyjątkowe miejsce
albo znajdowałem się w takiej pobudzającej wyobraźnię sytuacji, że dosłownie
zapierało mi dech z wrażenia. To było coś w rodzaju iluminacji - chyba
trafiałem na jakieś czakramy geopsychiczne, miejsca w szczególny sposób
integrujące się z moją psyche, multiplikujące doznania chwili. Dostępowałem wtedy
olśnienia, czegoś na kształt mentalnego orgazmu.
Miejsca i chwile - bo przestrzeń jest tu ściśle sprzężona z
czasem - które posiadły moc, aby choć na moment trwanie zamienić w życie,
podzieliłem pomiędzy cztery żywioły: ogień, wodę, ziemię i powietrze.
OGIEŃ
Piasek paruje, ziemia paruje, spomiędzy czarnych i żółtych
kamieni wydobywa się ciepła wilgoć. Cała góra jest spocona, paruje jak zgrzany,
monstrualny koń po galopie. Stęka i jęczy, coś ciśnie ją od wewnątrz, coś tam się
przelewa, dudni, co chwilę łomocze jak pędzący pociąg albo wyje jak startujący samolot.
Dźwięki są stonowane, przytłumione setkami metrów skalnej skorupy, stanowiącej
pokrywę kotła.