czwartek, 13 czerwca 2019

ODSZEDŁ MACIEK PAROWSKI

W pierwszej chwili nie mogłem uwierzyć - jak to? Przecież był w dobrej formie, ostatnio ostro pracował nad leksykonem swoich autorów, kontaktował się ze mną w tej sprawie jeszcze dwa miesiące przed śmiercią. Zawał, wylew? Okazało się, że w dobrej formie nie był, bo właśnie przegrywał walkę z nowotworem. Pracował do końca, ścigał się z czasem. Nie zdążył, zmarł nad ranem 3 czerwca 2019. A może podciągnął robotę na tyle, że da się książkę wydać? Mam taką nadzieję, bo byłoby to należne mu zwieńczenie wieloletniej i wielostronnej aktywności.

Maciek był w fantastycznym fandomie wszędzie, bo był uniwersalny i chętnie się udzielał. Redaktor, selekcjoner tekstów literackich, popularyzator literatury i wiedzy o niej, felietonista, filmoznawca, komiksiarz, autor, bywalec niezliczonych konwentów. Wzięty prelegent, a przy tym ważny łącznik, inicjujący i katalizujący fandomowe kontakty i przedsięwzięcia. W obrazie naszej społeczności Maciek był rozpoznawalną i ważną ikoną, którą niełatwo będzie zastąpić.
Od początku znajomości nawiązała się między nami jakaś nić zrozumienia, a nawet serdeczności, chociaż słowo „przyjaźń” pewnie jest zbyt pompatyczne. Znaliśmy się blisko 40 lat (!) i w tym czasie sporo wspólnie zdziałaliśmy na fantastycznej niwie, zwłaszcza jeśli chodzi o zagospodarowanie moich tekstów. Zainicjował moją współpracę z czasopismem „Fantastyka”, potem jako naczelny i selekcjoner polskiej prozy na przestrzeni lat przyjął do druku w ”F” i „NF” 13 moich opowiadań (jestem do dziś ilościowym rekordzistą pisma!). Uczestniczył w wydaniu „Klatki pełnej aniołów” u Prószyńskiego, umieszczał moje opowiadania w antologiach, zapraszał na łamy „Czasu fantastyki”. Nie miejsce tutaj na wyliczanki, chcę tylko podkreślić, że jako pisarz, który kiedyś dużo publikował, zawdzięczam mu wiele.
Pewnie nasza znajomość była jednak rodzajem przyjaźni, bo wciąż wracają wspomnienia o Maćku - koledze, fantaście, redaktorze, towarzyszu w wyjazdach i przedsięwzięciach, wliczając w to piwne dyskusje, człowieku inteligentnym o rozległej wiedzy, na którego zawsze można było liczyć w intelektualnej potrzebie. Maciek był też chodzącą bazą danych - jeśli potrzebowałeś złapać kontakt do kogoś, on go miał, zwykle natychmiast, najpóźniej na jutro. Jeszcze jedno - jak sięgam pamięcią, nie mogę na przestrzeni naszej znajomości znaleźć wydarzenia, o które mógłbym mieć do Macieja prawdziwą pretensję, innymi słowy - nigdy nie zrobił mi tzw. „świństwa”. Owszem, nieraz ścieraliśmy się w merytorycznych dysputach, bywało że ostro, kiedyś poróżniliśmy się o nieuzgodniony skrót w moim artykule do „NF”, który zmienił jego sens (to była najpoważniejsza sprawa), ale jego stanowisko zawsze byłem w stanie zrozumieć, wytłumaczyć i w końcu uznać za akceptowalne. Zwracając się do Maćka z czymkolwiek miałem pewność, że zostanę potraktowany poważnie i uczciwie. Podkreślam to dlatego, że takich ludzi widzę dziś wokół siebie naprawdę niewielu.
Przychodzą mi także na myśl różne drobne wydarzenia z czasu naszej znajomości, które - nie wiem dlaczego akurat te - szczególnie utkwiły mi w pamięci. Kilka z nich przedstawiam bez porządkowania, tak jak je sobie przypominam.
Maćka poznałem zdalnie, przez telefon. Zadzwonił do mnie bodajże w 1983 roku (daty już nie ma komu zweryfikować), po nocy, koło godziny 23-ciej, i seplenił coś po swojemu z taką szybkością, że zrozumiałem tylko, że już jesteśmy po imieniu, i że chodzi o jakieś opowiadanie. Chwilami udawało mu się trochę zwolnić, i wtedy słowo po słowie dogadaliśmy się, że jest redaktorem powstającego czasopisma i że chce jakiś mój nowy tekst do opublikowania tamże. Byłem już wtedy po debiucie (1980 r.), miałem też kilka opublikowanych opowiadań rozsianych po czasopismach, jak „Problemy” czy „Młody Technik”, bo wówczas pisałem naprawdę sporo. Całkowicie mnie zaskoczył i zacząłem się wykręcać, że teraz nie mam niczego gotowego, ale Maciek okazał się nieustępliwy. Wreszcie przypomniałem sobie, że właśnie kończę (a może leżał już gotowy w szufladzie?) lekki, humorystyczny tekst „Umarł w butach”, którego jednak jako krytyczny autor nie byłem pewien w 100%. Redaktor-selekcjoner prozy polskiej do „Fantastyki” jednakże nie chciał się rozłączyć, dopóki mu tego opowiadania nie obiecałem. I nie żałuję, bo okazało się całkiem niezłe. No i zaistniałem w drugim numerze w historii kultowego czasopisma.
Nie pamiętam, kiedy Maćka poznałem osobiście - zapewne spotkaliśmy się w redakcji „Fantastyki”, wtedy mieściła się ona przy ul. Mokotowskiej 5, na trzecim piętrze, w starym, wielopokojowym, przedwojennym mieszkaniu. Wchodziło się tam szeroką, chłodną klatką schodową o wysokich półpiętrach, których podesty wyłożone były żółtą i bordową terakotą. Później bywałem tam częstym gościem - przegadałem w tej redakcji niejedną godzinę z Maćkiem, Markiem Oramusem, Lechem Jęczmykiem i innymi.
Równolegle do pisarstwa uprawiałem w tych czasach nauki ścisłe (chemię eksperymentalną) i jeździłem na konferencje naukowe, także międzynarodowe. Polskich badaczy chętnie wtedy dofinansowywano, jako „tych biednych, wychodzących z komunizmu”, więc per analogiam jak zobaczyłem w „F” zachęcające ogłoszenie o konwencie „Conscience 1993” w Sztokholmie, zwróciłem się do Maćka z propozycją wspólnego wyjazdu. Maciek podchwycił temat, w wyniku czego znaleźliśmy się na promie, prującym fale Bałtyku. Podczas podróży i w Sztokholmie prowadziliśmy niekończące się rozmowy o wszystkim: fantastyce, literaturze, światopoglądzie, społeczeństwie, technologii i komputerach. Wtedy, sam już będąc przekonany do komputerów, przekonywałem do nich Maćka, a on dzielnie dawał mi odpór dowodząc, że plik kartek i ołówek zupełnie wystarczy. Podczas konwentowych prelekcji i dyskusji usiłowałem wykonywać równoległe tłumaczenie, co nie zawsze wychodziło i Maćka denerwowało. Przy zwiedzaniu Wenecji Północy ciągle żeśmy się gubili, jako dwa samce alfa (każdy uważał, że drugi powinien iść za nim). Ale do muzeum żaglowca Vasa dotarliśmy, i było bardzo ciekawie.
Maćka zapraszałem także na Festiwale Nauki, które rokrocznie organizowałem w Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich w latach 2000-2017. Np. w 2004 roku odbyła się dyskusja panelowa „Słowo i obraz w kulturze XXI wieku”, podczas której filmoznawcy z Parowskim na czele atakowali mój pogląd dotyczący bardziej pierwotnej funkcji obrazu względem słowa. Niezależnie od tematyki, dysputy z Maćkiem były zawsze ciekawe i inspirujące, najważniejsze że niebanalne.
Kiedy ostatni raz widziałem Maćka? Na pewno spotkaliśmy się w trakcie „Kongresu Lemologicznego” we Wrocławiu w listopadzie 2016 r., jedliśmy wtedy kolację i rozmawiali w restauracji o oryginalnym wystroju, pełnej suszonych ziół i roślin ozdobnych. Widzieliśmy się także na Festiwalu Fantastyki w Nidzicy i jestem niemal pewien, że było to w czerwcu 2017 - pochłanialiśmy wtedy kiełbaski pieczone w ognisku i rozmawialiśmy z Waldkiem Chomickim o e-bookach. I to by była ostatnia klatka mojego filmu z Maciejem Parowskim, zwanym przez jednych Parówkarzem, a przez innych Maciejką lub Maciusiem.
Silne pozdro, Maciuś!
Andrzej

Wojtek Sedeńko napisał o Maćku:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz