Pracuję obecnie nad wznowieniami swoich "utworów zebranych" w Wydawnictwie Solaris. Ukazały się już książki "Rzeźbiarze o poranku" (t.1) i "Pęknięty dzban" (t.2), teraz remasteruję utwory do tomów 3 i 4, czyli "Enklawy szczęścia" oraz "Dziś zombie o czwartej". Ten ostatni zbiór będzie zawierał teksty humorystyczne i groteskę. Tomy 3 i 4 ukażą się w Wydawnictwie Solaris zapewne w połowie
2016 roku.
Poniżej przedstawiam całe opowiadanie „KOCHAĆ W EUROPIE” z tomu 4. Czytając ten tekst możecie dojść do wniosku, że jestem eurosceptykiem, ale to mylny wniosek. Po prostu natrząsanie się z autorytetów mam we krwi. A czym większy i bardziej dęty autorytet, albo bardziej nietykalny dogmat, tym bardziej bierze mnie chętka na śmiech.
__________________________________________________________
W sercu Republiki Federacyjnej Europy, w Dystrykcie
Masowien, obywatel Paweł Molicki ukończył osiemnaście lat i musiał uciekać,
albowiem w tym wieku potrafił już zrozumieć swoje czyny, a więc mógł za nie
odpowiadać. Tak stanowił Kodeks Strasburski, opracowywany i ulepszany przez dwa
pokolenia prawników do chwili, aż stał się najlepszym i najbardziej wyważonym
kodeksem na świecie. Ogólnie twierdzono, że w optymalny sposób godzi lokalne
aspiracje narodowe z dobrem całej Republiki, tradycje religijne z
nowoczesnością, a także prawa jednostki z zasadami współżycia społecznego.
Paweł od kilku tygodni czynił intensywne przygotowania do
ucieczki, lecz już od lat oswajał się z nieuchronnością zdarzeń, które musiały
nastąpić, podobnie jak po dniu nastaje noc. Jako podejrzanemu nie wolno mu było
przekraczać granic Europy, ale w młodym wieku miał jeszcze tyle czasu do
procesu, że nie zastanawiał się nad nim, podobnie jak nastolatek nigdy poważnie
nie myśli o własnej śmierci. Lecz od jakichś trzech lat rodzice i nauczyciele
coraz częściej robili aluzje, więc nie mógł zapomnieć, nawet gdyby chciał.
Ucieczki były modne w jego pokoleniu, bo nie tylko odwlekały termin rozprawy,
ale także wyrabiały samodzielność i hart ducha, a nadto stwarzały możliwości
kontaktów z młodymi ludźmi w podobnej sytuacji. Takie spotkania, podobne do
burz mózgów lub sejmików grodzkich, nieraz owocowały nowatorskimi koncepcjami,
wzbogacającymi zasób wiedzy euroantropologii kulturowej. Mając to wszystko na
względzie, europejskie władze oraz FedPol nie realizowały jakiejś specjalnej
polityki prewencyjnej, która zresztą musiałaby wiązać się z zatrzymaniami czy
śledzeniem przed upływem ustawowego terminu, a tego wszak nie dopuszczało prawo
strasburskie.
Na miesiąc przed osiągnięciem pełnoletności Paweł nabył
długi płaszcz, czarną dżokejkę i nóż sprężynowy. Na Targu Afgańskim długo
przebierał w giwerach, ale w końcu zrezygnował, pomny wyczytanych mądrości w
rodzaju “broń łacno uczyni cię uczciwym bandytą”. Na kilka dni przed paskudną
datą odwiedził Chińczyka, który na tyłach gabinetu akupunktury zaaplikował mu
somatyczną kurację transgeniczną. W przeddzień spakował chlebak, wziął klatkę z
Mary Lou i wyszedł. Rodzice taktownie udali się na brydża, więc nie musiał
robić krzywych min.
Skóra mu pociemniała, pod nosem wysypały włosy podobne do
łonowych, tęczówki zmieniły barwę na węglistą. Poza tym czuł się dobrze, był
wolny, a Stary Świat stał przed nim otworem. Spacerował po mieście, zjadł lody
pistacjowe, poczytał Feniksa w Eupiku, aż trafił na Dworzec Centralny,
gdzie spędził następne dwie doby. Nigdzie się nie spieszył, więc ruchy miał
charakterystycznie zwolnione, lecz jego ubranie nie nosiło śladów typowej
dworcowej patyny, zaś spojrzenie wciąż wyrażało żwawość myśli, nie bierność
trwania. Czuł przelotne spojrzenia przechodniów, zatrzymujące się na nim o
ułamek sekundy za długo, jakby nie mogli zdecydować, do jakiej grupy go
zaliczyć.
- Koleś, rozglądasz się za używanym autem? - zagadnął go
rezydent, szturchając kulą pod żebro. Miał rudą, druciastą brodę z
przedziałkiem i sztywno stojące włosy, a marynarka dawno straciła kolor i
przykleiła się do ciała.
- Ja... czekam na kogoś - wybąkał Paweł.
- Ach tak... - Tamten zlustrował go nieruchomym spojrzeniem.
- Masz baksa?
Paweł sięgnął do kieszeni i wcisnął monetę w szarą od brudu
dłoń.
- Ćpasz? - badał dalej rezydent. Pociągnął nosem i splunął.
- Ej, widzi mi się, że stary cię skopał, he, zdarza się nawet u jajogłowych.
Wracaj odrabiać lekcje, mały, a po drodze kup tatce fajki i będzie zgoda.
Chwytasz?
Paweł pokręcił głową.
- To nie tak, proszę pana. Nie mogę. Już mnie szukają.
Rezydent spojrzał bystro.
- Aaaa, prenatalny - raczej oświadczył niż zapytał. -
Mieszka ich tu trochę, nieciekawi. Nie zagrzejesz miejsca. A to bierz z
powrotem, przyda się. Wiesz o komunie w Pyrach? Jest super. Bliżej masz
Diamentowych, przy Dworcu Głównym.
Nie czekając na odpowiedź mężczyzna odwrócił się i
niespiesznie pokuśtykał ruchliwym przejściem, grzebiąc kulą w kolejnych
napotykanych koszach na śmieci. Paweł obrócił w
dłoni monetę, po czym schował ją i wyszedł na powietrze.
Powoli przemierzał rejon Żelaznej, starając się nie patrzeć
w oczy Azjatom. Takie przyglądanie się mogło być poczytane za dowód
nieżyczliwości etnicznej lub dyskryminacji imigrantów, a za to groziła kara
odosobnienia do lat trzech. Dotarł już do połowy drogi, gdy siedzący w kucki
obywatel Bangladeszu splunął, inny rzucił pustą butelką. Tak jak go uczono w
liceum, Paweł mową ciała nieustannie wyrażał przyjazne nastawienie, ale
postanowił, że nie będzie próbował tu zostać. Kolorowi czasem przyjmowali
białych, traktując ich jako łączników, ale taka robota wymagała zdecydowanej i
trwałej reorientacji kulturowej.
Szczęśliwie bez uszczerbku przebrnął Asiatown, potem
przekroczył marmurowo-szklany rejon biurowców Plaza-Ochota, pilnowany przez
ochroniarzy w czarnych mundurach ze złotymi epoletami, i zapuścił się w porosłe
zielskiem, zapomniane bocznice dawnego Dworca Głównego. Przy pierwszym krzaku
napadło go dwóch niezrzeszonych oprychów, ale gdy powołał się na Diamentowych,
odstąpili, a nawet oddali mu kartę płatniczą i pięć baksów gotówki. Przedarł
się przez zdziczałe maliny i dotarł do zardzewiałych, pografittowanych i
częściowo zapadłych wagonów, stojących na pojedynczych szynach, bo całe
dostępne tory dawno rozszabrowano na złom. W cieniu zderzaka siedział
zapyziały, kudłaty młodzieniec, błyszczący od potu, i celował w przybysza
czymś, co kiedyś mogło być sportowym oszczepem.
- Dzidzia, spierdu. Tu prajwet skansen - zagaił uprzejmie.
- Ja właśnie... do was. Diamentowe Bractwo? - upewnił się
Paweł. Był o nich spory artykuł w Koszernej.
Strażnik skrzywił się.
- Obrodziło w maminsynków. Nie ma wolnego!
- Ale... ja nie mam dokąd iść.
- A co, tu przytułek dla popapranych?! Zresztą, zastopuj.
Stuknął drzewcem w blachę jakimś kodem, kilka razy.
- Dupnij se, myślisz że Bielas przyleci jak na gwizdek?
Paweł przysiadł na kępie trawy. Czuć było zielskiem i
odchodami, brzęczały muchy. W pobliżu ktoś przeszedł, trzasnęły drzwi, aż
zarezonowały blachy. Zakwiliło dziecko.
Po pół godzinie strażnik powtórzył sekwencję uderzeń i
dopiero wtedy z sąsiedniego wagonu zeskoczył na ziemię wielki, jasnowłosy
chłopak.
- Chcesz się bić!? - warknął i przyskoczył do Pawła,
chwytając go za klapy.
- Nieee...!
Ale już dostał po twarzy, raz i drugi. Głowa odskakiwała jak
piłka, w oczach pociemniało. Poczuł gorącą strużkę po nosem i słony smak.
Zasłonił się rękami.
- No. - Napastnik spuścił powietrze. - Umiesz ciągnąć druta?
Nie!? To jazda, naucz się!
Chwycił go za włosy i wstał, ale tylko zaśmiał się ochryple,
patrząc z góry.
- Imię? - warknął.
- Pa... Paweł.
- Paw, he, możesz być Pawiem, póki co. Zostajesz przyjęty na
próbny tydzień. Jak się nie przydasz, won. Jak sprawisz kłopot, to won od razu,
i jeszcze takiego kopa w dupę, że ci gruczoł krokowy w gardle stanie.
Rozumiesz, chłoptysiu?
- Tak. Postaram się, szefie.
- Hi, hi. Jestem Bielas, tylko pamiętaj: zawsze przez duże
“B”. No dobra. - Wstał i rozejrzał się.
Dopiero teraz Paweł zauważył krąg gapiów. Przed szereg
wysunęła się przysadzista dziewczyna o włosach tak tłustych i zlepionych, jakby
wylała na nie pół litra oleju. Na ręku trzymała kwilące niemowlę. Podniosła
rękę.
- Czy mogę?
- W porządku, Zuza - zdecydował Bielas. - Pomatkujesz
Pawiowi, a on bardzo się postara, żeby uśmiech nie schodził z twej pyzatej
facyjaty. Prawda, ptaśku? - zaczął odwracać się w stronę Pawła, ale nawet nie
zaczekał na odpowiedź. Wspiął się do swojego przedziału, a reszta oberwańców
powoli rozeszła się po krzakach i wagonach.
- Chodź, Paw - powiedziała Zuza, ciągnąc go za rękaw.
- Mam na imię Paweł - odparł, nie ruszając się.
Wyciągnęła rękę. Drgnął i cofnął głowę, ale dziewczyna tylko
pogłaskała go po policzku. Jej dłoń pachniała starym potem i skisłym mlekiem.
- Nie bój się, głupi. Nic nie rozumiesz. Chodź już... Paweł.
***
Klawo było u tych Diamentowych, nie ma co. Paweł spędził z
nimi całe dziesięć dni, mając za wyrko kawałek wyszmelcowanego na glans fotela
drugiej klasy, gdzie sypiał w dzień. W nocy chodził po śmietnikach, zbierając
prowiant dla siebie, Zuzy, jej dzieciaka i Mary Lou, a pety dla reszty
mieszkańców wagonu. Zuza była mu przychylna, gadała bez końca albo brała się do
obłapianek. Już pierwszego wieczora dała mu wszystko, co miała, a więc wrzód
miękki i trypra, które to przypadłości tliły się w niej endemicznie i
dożywotnio. Na szczęście na rewersie bankomatu, stojącego w Muzeum Kolejnictwa,
zainstalowany był męski medomat, bezpłatnie leczący podstawowe dolegliwości.
Należało wsunąć w osobne otwory palec wskazujący, język i członka i poczekać
minutę, nie zważając na kłucia i mrowienia. Brawa dla społecznej medycyny w
Zjednoczonej Europie! Na wyświetlające się pytania o dalsze, już płatne analizy
Paweł odpowiedział przecząco, bo jego bezdebetowa karta bankowa była od dawna
goła jak Święta Aspezjanka Bosa w pierwszą rytualną noc lata.
- Bielas to życzliwy gość, tylko na początku trochę nerwowy
- tłumaczyła Zuza. - Rozumiesz, nowy znaczy nieznany, różni przychodzą. Z tym
drutem żartował, on nieraz lubi postraszyć. A wiesz, Paweł, że kopulacja robi w
Afryce za podanie ręki? Słowo daję, ludzie gadają, że nie tylko u małp.
- No właśnie, w Afryce. Acha, one, te małpy, podają sobie
ręce?
- Nie udziwniaj, młody. Małpa też ma prawo, no nie?
- No tak, Zuźka.
- Nie mów tak na mnie. Za co wpadłeś, młody?
Paweł wzruszył ramionami. Może ci ludzie coś mu poradzą? W
niszy swoich potrzeb byli cholernie bystrzy.
- Za zabójstwo.
- O, psiajucha - mruknęła z uznaniem. - Ze strachu?
- Coś w tym rodzaju. Przecież nie pamiętam. Prenatalne.
- Ach, to tak! - Zuza aż uniosła się na łokciu. Toś ty taki!
- Jaki?
- No, niewinny. Dzieciuch. Szkoda mi was - stwierdziła, znów
głaszcząc go po policzku. Polubił tę pieszczotę, nikt go tak nie głaskał, nawet
matka, która przecież zawsze porządnie wywiązywała się z obowiązków. - Nie
pasujecie do nas. Jesteście jak... Kiedyś widziałam w kinie, jak kanarek
poleciał do wron. Nie zgadniesz, że w końcu zadziobały go wróble.
- No tak, do wróbli był podobny, ale trochę inny. Wrony
pewnie w ogóle go nie spostrzegły.
- Ty mądralo - powiedziała Zuza - zgłoś się sam. Dostaniesz
mniej.
- Słyszałem o takim, co ukrywał się dziesięć lat.
- Twarda sztuka, nie jak ty. Tyś maślak, zginiesz. Wiesz co?
- Uniosła się ze swojej części fotela. Dziecko odpadło jej od cycka i zaczęło
wrzeszczeć, więc dziewczyna przyrzuciła je spódnicą. - Mam! Musisz się ożenić!
Paweł wytrzeszczył
oczy, ale się nie zdziwił. Już na drugi dzień po ucieczce ten rodzaj doznań
stał się mu z gruntu obcy.
- Właściwie.. mógłbym - przytaknął ostrożnie. Wyobraził
sobie Zuzę, która już teraz miała skłonności do tycia, za kilka lat. W jej
nalanej twarzy małe usta poruszały się jak rybi pyszczek. - Wiek już mam,
gorzej, hmm, z powołaniem.
- Pieprzyć to - oświadczyła z uniesieniem. - Jak masz
odpowiedzialność, dają niższy wyrok. Zawsze się opłaca!
To mówiąc sięgnęła do kąta i zdjęła z klatki jedwabną
chustę, która kiedyś przypuszczalnie była żółta. Mary Lou uśmiechała się do
nich i do świata, przyciskając głowę do prętów więzienia. Zawsze była
zadowolona, jak miała co żryć, a małe porcje tutejszego silnie urozmaiconego
pokarmu najwyraźniej jej służyły.
Paweł Molicki, lat osiemnaście, prenatalista i uciekinier,
dobry uczeń przedostatniej klasy liceum, potrzebował długiej chwili, aby
skojarzyć - na pozór, a może naprawdę - odległe pojęcia. Gdy to się stało,
zdziwił się. Naprawdę się zdziwił!
- Zwariowałaś? - krzyknął, a potem roześmiał się na całe
gardło. Hifek Modzio, śpiący w kącie, obudził się i splunął, bo zakląć nie miał
siły.
- Nuu, miarkuj się - mruknęła urażona Zuza. - Jeszcze
przyjdziesz dziękować.
***
Przy placu Zawiszy dumnie piętrzył się kościół wschodnio-neoanglikański,
który prowadziła czwórka pastorów, związana małżeństwem grupowym - prawdziwym
urszulańskim sedoretu. Mogli uprawiać seks wertykalnie, horyzontalnie i po
przekątnej, według chęci, uznania i porywów serca.
- Proszę przyjść jutro rano - odezwał się kobiecy głos z głośnika
pod judaszem.
- Ale... ja ma sprawę nietypową - wyjąkał Paweł. - Wskazany
jest pośpiech - dodał konfidencjonalnym szeptem. Taką taktykę doradziła mu
Zuza.
Podziałało. Szczęknęła zasuwa i drzwi uchyliły się, a w
ciemnej szczelinie pokazała się trójkątna twarz. Pastor zlustrowała go
podejrzliwym spojrzeniem i pociągnęła nosem.
- Zupę wydają na Centralnym - stwierdziła i zaczęła zamykać,
ale chłopak z desperacją wsunął stopę w szparę.
- Chwileczkę, psze pani! Chcę ekspresem brać ślub!
Drzwi przestały się zamykać, a potem otworzyły się na
oścież. Pani pastor była drobna, miała dużą czaszkę i wąską twarz, zakończoną
szpiczastą, wysuniętą brodą. Nosiła granatową garsonkę z przykrótką spódnicą i
czarne lakierki na płaskim obcasie.
- Za ekspres bierzemy sto euro.
Gdy Paweł skinął głową, odsunęła się i przepuściła go.
Zaryglowała drzwi i zaprowadziła petenta do biura. Czuć było stęchlizną, a od
czarno-białej szachownicy posadzki ciągnęło chłodem.
- Proszę wypełnić formularze. - Podsunęła mu samokopiujące
arkusze. Widząc, że rozgląda się po biurku, westchnęła z rezygnacją i popchnęła
w jego stronę długopis.
- Kto zapłaci? - spytała praktycznie, zanim pióro dotknęło
papieru.
- Ojciec.
- Znasz numer konta?
- Nieee... To znaczy, wpiszę adres.
Czekając, niecierpliwie stukała obcasem. Wstała i spojrzała
mu przez ramię, demonstracyjne zatykając nos.
- Porządna dzielnica, hmm - mruknęła. - Ćpać się zachciało,
synku? Zresztą, nie moja sprawa. Muszę zobaczyć dowody osobiste, wymagana jest
pełnoletność. No i przyprowadź tę dziewczynę, eksternistycznie ślubów nie
udzielamy.
- My... to znaczy, przyszliśmy razem, pani pastor.
- Gdzie?! - spytała kobieta, spoglądając w kierunku
otwartych drzwi biura.
- Niee, ona jest, trzymam ją... tutaj.
To mówiąc odsłonił chustę, okrywającą klatkę. Mary Lou
ożywiła się i zaczęła drapać w pręty.
Pastor przestała oddychać, chwyciła się za piersi, oczy
wyszły jej z orbit. Potem roześmiała się histerycznie, płytko chwytając
powietrze, co przywodziło na myśl szczekanie. Wreszcie odetchnęła głęboko i zacisnęła
usta, a na koniec ordynarnie zaklęła.
- Wynoś się - zażądała. - Wynoś się natychmiast! Kretyńskie
dowcipy zachowaj dla swoich kumpli. Tutaj załatwia się poważne sprawy! A może -
wzięła się pod boki - jesteś zwykłym świrem? To by nawet pasowało. Uciekł z
zakładu i błąka się po dworcach. Ewidentnie sprawa dla policji.
- Nie - jęknął Paweł. - Proszę...
- Chwileczkę, wielebna Wiktorio - odezwał się basem wysoki
mężczyzna, ubrany w czarny garnitur. Stał w drzwiach z dłońmi splecionymi na
podołku.
- Przecież to wariat, Edwardzie - tłumaczyła pastor,
rozkładając ręce w geście bezradności.
- Możliwe, możliwe - zgodził się nowoprzybyły, wchodząc do
biura. Po jego dużej, pomarszczonej twarzy, podobnej do mapy kontynentu, błąkał
się uśmiech. Usiadł na fotelu na wprost krzesła, zajmowanego przez Pawła. -
Masz coś do powiedzenia, chłopcze?
- Tak... oczywiście. Nie jestem wariatem! Kocham Mary Lou,
ona jest... taka miła. Poza tym - wyprostował się i popatrzył hardo - przecież
wszystkie zwierzęta zasługują na względy! Dlaczego tolerujemy dyskryminację,
czemu to psy, koty czy konie mają mieć więcej praw? Kto miał czelność
przeprowadzić granicę animalistycznego apartheidu, i czym uzasadnił właśnie
takie jej wytyczenie? - recytował to, co wcześniej przygotował i wkuł na
pamięć.
Pastor Edward pochylił głowę, pocierając kciukiem policzek.
Mogłoby się wydawać, że powstrzymuje uśmiech. Po chwili przytaknął.
- Tak, ta sprawa była już kiedyś podnoszona na forum
publicznym. Pamiętam prasowe dysputy, gdzieś sprzed roku, dotyczące podmiotów
małżeńskich. Najważniejszym kryterium jest miłość, oczywiście obopólna, albo
przynajmniej głębokie przywiązanie. Jeśli istnieje uczucie, reszta schodzi na
dalszy plan. No, pozostaje jeszcze kwestia, hmm, konsumpcji małżeńskiej.
- Nie ma problemu - zapewnił Paweł. - Stosujemy petting,
głaskanie, używam dostępnych w handlu utensyliów i syntetycznych feromonów.
- Acha. Jednak w przypadku dysproporcji gabarytowych i
nierównego potencjału intelektualnego zawsze istnieje możliwość seksualnego
wykorzystywania. Oczywiście, kolego - pastor obronnym gestem podniósł dłonie -
o nic nie oskarżam, moim jedynym obowiązkiem jest wskazać ewentualne problemy!
- Kilka razy podczas seansów zapisywałem rytm theta jej
mózgu, wielebny - wyjaśnił Paweł. - Pomiary wykazały wzmożoną aktywność
ośrodków przyjemności, natomiast nigdy nie wykryłem agresji.
- Zostawisz nam to na piśmie, kawalerze?
- Chwileczkę!... - wtrąciła Wiktoria piskliwym głosem. - O
co tu chodzi, pastorze?
Edward wstał i zaczął spacerować, założywszy ręce do tyłu.
Uśmiechnął się jowialnie.
- Droga Wiktorio - zagaił. - Ten młody człowiek przyszedł do
nas z precedensową prośbą i mamy obowiązek go wysłuchać, a także udzielić, w
miarę możliwości, pomocy. Powiem więcej: to nasz duszpasterski obowiązek!
Zapadła cisza, którą zakłócało tylko miarowe stukanie
obcasów przechadzającego się pastora. Ów kontynuował:
- Przed rokiem miałem zamiar wziąć udział we wspomnianej
dyspucie na temat małżeństw transgatunkowych, ale zanim się zdecydowałem,
problemu poniechano. Teraz - zatrzymał się i przemówił takim tonem, jakby
wygłaszał kazanie - pragnę upublicznić swoje poglądy. Zrobię to, udzielając
ślubu tej miłej parze!
- Zwariował - jęknęła Wiktoria. - Będą kłopoty, jak amen w
pacierzu.
- Będzie zainteresowanie mediów - poprawił Edward. - Zyskamy
popularność, która naszemu kościołowi nie zaszkodzi. Wprost przeciwnie, wierni
zaczną wreszcie napływać. Wierni, goście, zwiedzający. Nie rozumiesz, wielebna?
- Może. - Westchnęła. - Może masz rację. Ale ty bierzesz
odpowiedzialność!
Pastor puścił jej słowa mimo uszu. Uniósł dłoń, jakby sobie
o czymś przypomniał, i znów zwrócił się do chłopca.
- Kawalerze, pozostaje sprawa potomstwa. Wiadomo z biologii,
że niezadługo zostaniesz wdowcem, więc jeśli pragniesz później zachować prawa i
obowiązki opiekuńcze...
- Wiem. - Paweł rozpromienił się. Wygrywał! - Wiem, co mam
zrobić. W razie niemożności zapłodnienia międzygatunkowego, mam prawo usynowić
potomstwo z innego ojca i nadal wykonywać obowiązki opiekuńcze, to znaczy
rodzicielskie.
- Doskonale - pochwalił pastor. - Sprawy precedensowe
zwolnione są z opłat, więc możemy niezwłocznie przystąpić do przygotowań. Jeśli
masz życzenie, poproszę moich pozostałych małżonków, aby pełnili rolę świadków.
Czy młoda para ich akceptuje, czy zechce sprowadzić własnych?
Paweł natychmiast zaakceptował propozycję, a Mary Lou zajęła
się metodycznym czyszczeniem futerka, więc było oczywiste, że również nie
protestuje.
***
Ślub, zapowiedziany przez środki masowego przekazu, odbył
się z wielką pompą. Zjechały setki małżeństw alternatywnych, aby okazać
solidarność z nowożeńcami. Tak więc pośród gości widać było kilkunastoosobowe
stadła grupowe, płci jednej lub mieszanej, kobiety ubrane w napierśne peruki
wiodące naburmuszone goryle lub gorylice, mężczyzn w szortach i korkowych
hełmach z uwieszonymi u ramion modnie ufryzowanymi szympansicami, chłopców
przebranych za stajennych z kobyłami, ogierami, oślicami lub osłami, a także
starsze wyondulowane panie trzymające za pyski nasrożone ogiery w duralowych
półpancerzach, okrywających zady i genitalia. Tłumnie przybyli amatorzy psów i
kotów, a zwierzęta przejawiały nieprzystojne podniecenie, węsząc syntetyczne
feromony, trzymane przez ludzkich małżonków na podorędziu w jednorazowych
dozownikach. Oklaskami powitane zostały bardziej nietypowe pary, jak mężczyzna
z pytonem tak wielkim, że ów wąż mógłby bez trudu połknąć swojego partnera w
całości, rosły pastuszek ze stadem do połowy wygolonych owieczek, a także
krakowianin w stroju ludowym pod rękę z białą niedźwiedzicą, poruszającą się na
wzmocnionych łyżworolkach.
Oczywiście wśród tego tłumu nie zabrakło ciekawskich
mieszczuchów o klasycznej orientacji małżeńskiej, a także dziennikarzy i
fotoreporterów. Chronieni kordonem policji przybyli politycy, wśród nich Wysoki
Komisarz Republiki Europy. Również pod policyjną ochroną po drugiej stronie
placu pojawili się malkontenci, wszak tacy znajdą się w każdym, nawet najlepiej
zorganizowanym społeczeństwie. Jeden z nich na desce do odgarniania śniegu
napisał “Jutro żenię się z laską gruźlicy”, drugi pokrzykiwał “Ludzie po rozum,
zwierzęta do lasu”, a kilku innych skandowało “Unia do domu”. Ci ostatni
zostali szybko zneutralizowani i wywiezieni policyjną suką.
Pastor Edward przemówił, wysuwając z obrączki groszkowy
mikrofon.
- Drodzy zebrani! - Śmiechy i rozmowy ucichły. - Przybyliśmy
tutaj, aby uczestniczyć w ceremonii zaślubin pary pozostającej w silnym
emocjonalnym związku, Pawła Molickiego i Mary Lou. Jak się okazuje, żadne
przeszkody im nie straszne, wzajemna atencja jest najważniejsza. Brawa dla
oblubieńców!
Zerwała się burza oklasków. Malkontenci gwizdali i grali na
trąbkach.
- Szanowni goście - kontynuował pastor, gdy wrzawa
przycichła. - Zaraz udamy się do kościoła, aby dopełnić obrządku, lecz najpierw
poproszę Wysokiego Komisarza Rady Europy, który zaszczycił swoją obecnością tę
uroczystość, o zabranie głosu. Bardzo proszę!
- Hellou! - Urzędnik europejski pozdrowił zebranych,
machając ręką. - Cjesze sie niewymownie być tu z wami. Dzis mamy ceremony
precedensowa, małe z dużym, gładkie z puszystym, mądre z wiernym. My w naszej
Juropie miłość ponad wszystko, Liebe ueber alles, love makes free! Miłość to
akceptacja, a my nie odtrącamy nikogo, ani z biedny kraj, ani że czuje inaczej,
ani ze wzgląd na płeć. Nie wolno dyskryminacja że małe czy duże, przecież
myśli, kocha, cierpi i cieszy. Wszyscy mają prawa do miłość!
Zagrzmiały brawa, a Komisarz musiał dwukrotnie bisować,
machając rękami w geście pozdrowienia. Potem goście udali się do kościoła,
gdzie co chwila wybuchały utarczki, bo mimo wszystko psy nie były w stanie
okazywać wystarczającej miłości kotom, a małpy, nie wiedzieć czemu, stale miały
o coś pretensję do osłów. Część osób i większe zwierzęta pozostały na zewnątrz.
W połowie ceremonii pod kościół podjechała furgonetka
policyjna, a z niej wysiadło dwóch smutnych panów w szarych płaszczach.
Przygotowali kajdanki i stanęli po obu stronach drzwi.
Paweł Molicki zadrżał, gdy usłyszał warkot silnika.
Wiedział, że popełnił haniebny czyn i musi ponieść karę, ale panicznie bał się
więzienia.
***
Dzięki zawartemu małżeństwu podejrzany nie został osadzony w
areszcie śledczym. Po wstępnym przesłuchaniu dyżurny adwokat formalnie wystąpił
o areszt domowy i wniosek został przyjęty. Oskarżonemu nie wolno było opuszczać
mieszkania, a nad dotrzymaniem tego warunku czuwały policyjne kamery,
zainstalowane w pomieszczeniach, na które opiewało zezwolenie. Niestrudzone oko
sprawiedliwości bezustannie namierzało go zarówno w łazience, jak i w łóżku.
Po trzech tygodniach odbył się proces społeczny przed Sądem
Okręgowym Becirku Ochota. Rozprawa była otwarta, lecz przybyli tylko nieliczni
obserwatorzy, ponieważ sprawy prenatalne zdążyły już spowszednieć.
- Otwieram rozprawę przeciwko obywatelowi Europy Pawłowi
Molickiemu - oznajmił eurolicencjonowany sędzia w błękitnej todze z
trzydziestoma słonecznymi gwiazdami, rozmieszczonymi helikoidalnie. - Proszę
pana prokuratora o zabranie głosu.
- Dziękuję - powiedział chudy, siwowłosy mężczyzna,
powstając i zapinając marynarkę. Miał w sobie coś z sępa, zarówno w twarzy, jak
i w ruchach. - Będę mówił krótko, bo sprawa jest typowa. Oto tam, na ławie
oskarżonych, siedzi morderca prenatalny. Zostało dowiedzione, że w czwartym
miesiącu matczynej ciąży zaatakował swojego brata, a potem w następnych
tygodniach ponawiał haniebne postępki, powiem więcej, mordercze poczynania,
które spowodowały zgon bliźniaka, a następnie resorpcję płodu przez organizm
matki. Pragnę podkreślić, że matka jedynie wchłonęła martwe ciało, i proces ten
nie ma nic wspólnego z poronieniem, nie można więc w żadnym stopniu uważać jej
za winną.
Mężczyzna wstał i wyszedł przed audytorium, po czym wskazał
na przestrzenny hologram, który ukonstytuował się nieco z boku na wysokości
dwóch metrów, doskonale widoczny z każdego miejsca sali. Wewnątrz pojawił się
tomograficzny obraz wnętrza brzucha ciężarnej kobiety, w którym obejmowały się
i przepychały dwa płody. Środowisko było cieliste, galaretowate, półpłynne.
Prokurator zmienił obraz. Teraz poruszał się już tylko jeden
płód, a ten nieruchomy przy kolejnych odsłonach zmniejszał się, zamieniał w
kadłubek, rozpuszczał, aż w końcu zupełnie znikł. Pozostały rozpierał się w
obszernym brzuchu, miał teraz znacznie więcej miejsca. Po widowni przebiegło
westchnienie.
- Tak, proszę państwa. Wszyscy byliście świadkami
przestępczego czynu. Nagrania dowodowe zostały zarejestrowane w Szpitalu
Bielańskim, a o ich prawdziwości zaświadczy obecny tu doktor Wernicki. Proszę,
doktorze.
- Poświadczam - potwierdził lekarz, siedzący w ławie
świadków. - Przejrzałem szpitalne archiwum i nie mam żadnych wątpliwości co do
tożsamości matki, syna i płodów.
- Czy obrona chce na tym etapie rozprawy skorzystać z prawa
głosu? - Włączył się sędzia.
- Nie - poinformował przydzielony z urzędu adwokat.
- Owszem, tak - odezwał się przedstawiciel społeczności
Łemków. Oprócz Łemków przybyli reprezentanci grup etnicznych Kaszubów i
Tyrolczyków. Tyrol ostatnio mocno akcentował swoją obecność, zapewne szykował
kolejną petycję o rozszerzenie uprawnień. - Chciałbym wiedzieć, dlaczego płód
ma odpowiadać według kodeksu, którego jeszcze nie miał okazji poznać?
- Proszę o pozwolenie na odpowiedź. - Prokurator znów
wyszedł przed audytorium. Gdy sędzia skinął głową, kontynuował. - Otóż muszę
nie bez żalu stwierdzić, że większość obywateli Europy też nie zna kodeksu, ani
karnego, ani żadnego innego. Niestety. A mimo to, zgodnie z literą prawa,
odpowiada za czyny przestępcze! Chciałbym od razu uprzedzić następne pytanie i
przypomnieć, że istnieje w kodeksie istotny paragraf 45, dotyczący przestępstw
nieumyślnych. Cytuję: Za nieumyślne pozbawienie życia stosuje się karę
więzienia do lat dziesięciu.
- No dobrze - odezwał się maszynowy głos automatycznego
tłumacza, płynący z głośnika. To jeden z Tyrolczyków mówił do szpilkowego
mikrofonu, wpiętego w klapę marynarki. - Jestem dla pierwszego razu w tym
pełnym piękności mieście i proszę o wybaczenie brak znajomości tradycji. Czas
życia my liczymy od chwila narodzin. Dlaczego ten człowiek odpowiada wcześniej?
U nas takiego nie ma.
Sędzia uśmiechnął się pobłażliwie.
- Zechce pan znów wyjaśnić, prokuratorze?
- Oczywiście, z przyjemnością. W naszym kraju życie
człowieka zaczyna się w chwili poczęcia, a embrion ma od momentu pierwszego
podziału komórki takie same prawa jak pan, ja i wszyscy tu obecni! - Mężczyzna
zatoczył ręką koło w nieco teatralnym geście. - Nie rozumiem, dlaczego można
zupełnie arbitralnie wytyczać granicę wieku, na przykład sześciu tygodni, po
której płód raptem nabywa cech człowieczeństwa?
- Rząd Republiki Europy uznał w tym przypadku prawo do
jurysdykcji lokalnej - uzupełnił sędzia. - Lecz - podniósł głos o oktawę -
europejski rząd jest nie tylko wielkoduszny, ale także konsekwentny. Jeśli
dajemy obywatelowi pełnię praw, egzekwujemy również obowiązki. Posiadanie
samych praw byłoby wysoce demoralizujące i nie wchodzi w rachubę. Czy te
wyjaśnienia są wystarczające?
- Nie wiem. - Tyrolczyk nie był do końca przekonany. - Jak
karać za fizjologiczne procesy naturalne?
- Ależ, drogi kolego! - Prokurator uniósł obie dłonie w
geście oburzenia. - Wystarczy spojrzeć przez mikroskop w kroplę wody, tam trwa
nieustanny i oczywiście jak najbardziej naturalny proces zabijania i pożerania.
Proszę powiedzieć, czy po to budowaliśmy cywilizację, której zwieńczeniem jest
nasza kultura, aby wzorować się na takich atawizmach?
- Uważam te wyjaśnienia za wyczerpujące - stwierdził sędzia,
poprawiając błękitną togę i tłumiąc ziewnięcie. - Czy pan mecenas zechciałby
teraz zabrać głos?
- Tak, panie sędzio. Pan prokurator był łaskaw zacytować
paragraf 45, precyzujący górną granicę kary za nieumyślne spowodowanie śmierci.
Powtarzam: górną, bo minimalny wymiar kary nie jest określony, a w takich
przypadkach domniemuje się, iż oznacza uniewinnienie. Odstąpić od wymierzania
kary można, gdy występują istotne okoliczności łagodzące. Właśnie mamy z nimi
do czynienia, Wysoki Sądzie.
To mówiąc podszedł do niskiego stołka i ostrożnie zdjął
woalkę z okrągłej klatki. Wewnątrz, strosząc wąsy i próbując wspiąć się na
pręty, biegała łaciata świnka morska.
- Nazywa się Mary Lou - poinformował mecenas. - Obywatel
Paweł Molicki miał ją pod opieką od ponad roku, i przez ten okres ich zażyłość
stopniowo zamieniała się w bardzo ciepłe, pełne empatii relacje. Zwieńczeniem
tego procesu była symboliczna ceremonia ślubna, nakładająca na obie strony
pewne obowiązki. Miłe, ale tym niemniej obowiązki.
- Na pewno nie zdradzisz jej z kaczką? - odezwał się jakiś
dowcipniś z galerii, najpewniej antyglobalista. Zaraz pośpieszył tam strażnik,
aby przywołać go do porządku.
- W tym względzie obywatel Molicki ma szczególne obowiązki -
kontynuował adwokat, nie dając się zbić z tropu. - Ślub był precedensowy, ale
spełniał wszelkie formalne wymogi Europejskiej Karty Kultury, zyskał także
aprobatę Wysokiego Komisarza Rady Europy. Tym niemniej prawnie uznana partnerka
pana Pawła jest na tyle drobna i niesamodzielna, że wymaga szczególnej troski i
opieki, aby przetrwała w zdrowiu i samospełnieniu. Powiedzcie - zawołał,
unosząc ręce - jak obywatel Molicki ma sprostać zadaniu, jeśli zostanie skazany
na odosobnienie w warunkach daleko posuniętego ubezwłasnowolnienia i
intensywnej resocjalizacji, albo na absorbujące prace fizyczne? Nie jest to
możliwe! Powiem więcej - mecenas zniżył głos i uniósł wskazujący palec, aby
uzyskać efekt konspiracji - pan Paweł ma zamiar usynowić przyszłe potomstwo
swej oblubienicy, co nastąpi już wkrótce! Nie naruszam prywatności podsądnego,
zdradzając tajemnice alkowy, ponieważ zostałem upoważniony przez samego
zainteresowanego do podania powyższej informacji. A więc - znów podniósł głos -
przed ferowaniem wyroku należy się zastanowić, na ile poszukiwanie
sprawiedliwości i egzekwowanie prawa może wpłynąć na bezpieczeństwo i
indywidualne poczucie szczęścia innych członków naszej społeczności, wszak
otwartej na potrzeby wszystkich mieszkańców. Wysoki Sądzie, proszę wziąć pod
uwagę wszystkie aspekty sprawy.
- Dziękuję panu mecenasowi - powiedział sędzia, spoglądając
na zegarek. - Czy oskarżony chce zabrać głos?
Paweł Molicki przecząco pokręcił głową.
- Podsądny jest proszony o głośne, wyraźne i jednoznaczne
udzielanie odpowiedzi!
- Nie, panie sędzio. Wszystko już powiedziano.
- No dobrze. Teraz proszę o opinie, dotyczące wymiaru kary.
Panie prokuratorze?
- Wnioskuję o karę ośmiu lat więzienia, po uwzględnieniu
okoliczności łagodzących. Skazany powinien wykonywać pracę koncepcyjną, na
przykład pisanie artykułów na temat socjalnej polityki europejskiej. Tego
rodzaju zajęcie umożliwi opiekę nad małżonką i ewentualnie urodzonymi dziećmi,
a jednocześnie spełni rolę wychowawczą.
- Ja bym wolał coś, co nie obciąży budżetu - wtrącił trochę
obcesowo przedstawiciel etnicznej mniejszości Kaszubów. Sterowany źródłem
dźwięku jupiterek rozjaśnił jego brodatą, ogorzałą od wiatru twarz. - Trzeba mu
obciąć kciuki, palce wskazujące i środkowe, bo właśnie nimi zadusił braciszka.
Rzecz jasna sterylnie, w szpitalu. Serdeczne i małe zostawić, żeby miał czym
stukać w klawiaturę i obrządzać żonkę. Koszt mały, a każdy z daleka zobaczy, że
dusiciel.
Sędzia uśmiechnął się półgębkiem.
- Oddalam wniosek. Prawo europejskie nie przewiduje kary
okaleczania ciała, bo to są okrutne średniowieczne metody. Panowie? - Spojrzał
na przedstawicieli innych mniejszości.
- Ja nie mam wiedzy - stwierdził Tyrolczyk sylabizującym
głosem maszynowego tłumacza. - Brak zrozumienia przepisu.
- Cóż, nie przewidujemy prowadzenia tutaj kursów
dokształcających - skwitował sędzia. - Proszę o dalsze propozycje.
Powstał wysłannik Łemków.
- Jestem za uniewinnieniem, bo płód ze szczątkowym mózgiem
nie może odpowiadać wobec prawa na równi ze świadomym człowiekiem.
- To jest demagogia! - zagrzmiał sędzia. Jego długa,
mięsista twarz poczerwieniała. - Wiadomo, że zgodnie z prawodwstwem landów
Hiszpania, Portugalia, Irlandia i Polska płód od samego momentu poczęcia jest
pełnoprawnym człowiekiem. Odmienna jurysdykcja obowiązuje na terenie innych
landów, ale do zdarzenia doszło tutaj, i tu jest ono sądzone. Bardzo proszę,
panie mecenasie.
Adwokat powstał i obciągnął poły marynarki.
- Wysoki Sądzie, szanowni państwo. Ci, którzy oczekują, że
będę optował za uniewinnieniem, są w błędzie. Nie chodzi przecież o to, abym za
wszelką cenę bronił swojego klienta, ale o to, by sprawiedliwości stało się
zadość. Obywatel Paweł Molicki dopuścił się czynu przerwania czyjegoś życia, to
zdarzenie dowiedzione. Jednakże nie udowodniono mu działania w złej wierze, a
ponadto, jak wiemy, występują istotne okoliczności łagodzące. Biorąc te
czynniki pod uwagę wnioskuję o skierowanie podsądnego na obowiązkowe
uniwersyteckie studia, na kierunek ekobiologii. Tam nauczą go szacunku do
wszelkiego życia, a także do Matki Gei. Obywatel Molicki zrobił już pierwszy
krok we właściwym kierunku, mianowicie wziął pod małżeńską opiekę jeden z
przejawów globalnego życia, tym bardziej więc należy domniemywać, że studia nie
będą stratą czasu i pieniędzy. Ponadto uważam, że obywatel Molicki powinien
dożywotnio opodatkować się na rzecz medycznej ochrony wcześniaków, co byłoby
symbolicznym gestem pojednania z zamordowanym bratem. To wszystko.
- Dziękuję - powiedział sędzia i uderzył drewnianym młotkiem
w rezonującą podstawkę. - Ogłaszam pięć minut przerwy.
***
Sędzia odczytał wyrok.
- Po obradach składu sędziowskiego, na podstawie artykułu
22, posiłkując się artykułami 45, 2, 67 i 13, skazuję obywatela Pawła
Molickiego na pięć lat więzienia za prenatalne morderstwo, dokonane na swoim
bracie bliźniaku. Jednakże ze względu na okoliczności łagodzące zamieniam
więzienie na areszt domowy, który rzeczony obywatel może opuszczać w razie
nagłej potrzeby medycznej, a także uczęszczając do szkoły i na studia, lub
pomagając w prowadzeniu gospodarstwa domowego. Ponadto, po ukończeniu szkoły,
kieruję rzeczonego obywatela na obowiązkowe studia uniwersyteckie, kierunek
ekobiologii. Naukę musi ukończyć, chyba że rektor uczelni zaopiniuje na piśmie,
że jest to niemożliwe ze względu na poziom umysłowy skazanego. Wyrok stanowi
także, że rzeczony obywatel nie może opuszczać landu Polska przez okres
obowiązywania aresztu. W razie złamania przez skazanego któregokolwiek z
postanowień wyroku odbędzie się drugi proces, a podsądny będzie traktowany jak
recydywista. Posiedzenie uważam za zamknięte.
Paweł Molicki, skuty kajdankami, został wyprowadzony przed
gmach sądu w asyście dwóch policjantów. Tam stróże prawa zatrzymali się,
oczekując na furgonetkę, którą mieli dostarczyć go do miejsca odbywania kary.
- Mam ochotę na domową szarlotkę - mruknął Paweł. Podniósł
klatkę z Mary Lou na wysokość oczu, posyłając małżonce całusa. - Ty też
dostaniesz, maleńka.
- O co chodzi? - spytał policjant, wysuwając brodę i patrząc
spod daszka czapki, nasuniętej na oczy.
- O nic, mówię do siebie - odparł aresztant, spoglądając w
niebo.
Zachodni wiatr ucichł. Było duszno, zbierało się na deszcz.
Warszawa, sierpień-wrzesień 2003
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz