Czytam „Kroniki Diuny” Herberta, dotarłem już do piątego tomu
(„Heretycy Diuny”). Jest to na pewno kawałek niezłej literatury, choć pierwszy
tom był najlepszy, świeży, kipiący od pomysłów, wypełniony brawurową fabułą,
dosmaczony szczyptą filozofii buddyjskiej i koranicznej. W następnych częściach
napięcie słabnie, coraz więcej miejsca zajmują rozwlekłe i chwilami dość mętne
rozważania, na szczęście zręcznie ujęte w formę dialogów. Dobrze, że w tym nieco
mulistym strumieniu co pewien czas błyska prawdziwa perła.
W „Heretykach Diuny” natknąłem się na zdanie o ludziach,
którym „przytrafiło się życie”, więc idą przez nie bezwładnie, siłą rozpędu. To
była jakaś marginalna myśl, ablegierka fabularna, ale jakże genialnie
stymulująca! Przynajmniej dla mnie, wszak dobra literatura każdego stymuluje na jego sposób.
Zjawisko życia - jeśli spróbujemy spojrzeć na nie z zewnątrz
- jest absolutnym fenomenem, transcendentnym wyzwaniem, z którym ludzie próbują
zmierzyć się albo od strony mistycznej, albo od strony materialistycznej, w obu
przypadkach - moim zdaniem - z niezadowalającymi efektami. Zbiorowisko atomów
węgla, wodoru, tlenu, azotu, fosforu i żelaza, plus śladowe ilości innych
pierwiastków, zostaje tajemną mocą uorganizowane w „kotlet z białka i
kosmicznego pyłu” (sformułowanie Konwickiego), który - kotlet, nie Konwicki - nie
dość że porusza się i przetwarza energię, to jeszcze widzi, reaguje, odczuwa
emocje, a nade wszystko - ma świadomość istnienia świata i siebie, w tym
swojego odczuwania i swojej świadomości. Prawie nikt się nad tym ewenementem
nie zastanawia, no cóż, życie „przytrafia się” i tyle.
Wyobraziłem sobie te miliardy ludzi, snujących się przez świat jak błędne owce. Najpierw kupka atomów w nieodgadniony sposób zostaje „zarażona” życiem, jest wprzęgana w struktury podlegające procesom biochemicznym, w wyniku których powstaje unikatowa istota. Potem przychodzi bolesny czas nauki kontaktowania się ze światem i z jej podobnymi istotami, szukania sposobu na życie, ale zanim zostaną opanowane podstawy, niestety przychodzi czas, kiedy trzeba znów rozsypać się na parę garści atomów (puryści wytkną mi, że na cząsteczki).
W tym krótkim artykule nie mam zamiaru zagłębiać się w
filozofię, chodzi mi o aspekt na wskroś praktyczny. Wobec całkowitego okresu
istnienia tych kilkunastu garści atomów, czas w którym formują one żywy
organizm jest żałośnie krótki. Życie mija nam jak ciąg przyjemnych lub mniej
przyjemnych chwil, a więc warto zadbać, aby tych przyjemnych było więcej,
słowem - aby życie się nie „przytrafiło”, lecz upłynęło przy pełni możliwych
pozytywnych doznań. I na tyle sensownie, żebyśmy pod koniec nie mieli
świadomości zmarnowanego czasu (czytaj: „przepieprzonego życia”). Lecz aby tak
się stało, trzeba się do tego arcytrudnego zadania, jakim jest świadome
bytowanie, odpowiednio przygotować.
Wszyscy mniej lub bardziej doświadczamy efektów „błąkania
się przez życie”, bo jeszcze się taki nie urodził, który nie popełnia błędów.
Uważam, że odpowiednie szkolenie (edukacja), a także późniejsze konsultacje
specjalistów (mentorów) mogłyby nasze życie znacząco ułatwić, uatrakcyjnić i
nadać mu więcej sensu. Mam kilka wstępnych sugestii.
* Edukacja. Szkoła dziś pokazuje, jaki jest świat, ale nawet
w skromnym wymiarze nie uczy, jak przez ten świat iść. Należałoby nauczyć
młodego człowieka (a starszego dokształcać na kursach), w jaki sposób kontaktować się z innymi, aby osiągać swoje cele na drodze współpracy lub walki.
Pokazać mu, że należy się cenić, aby cenili cię inni. Że trzeba poznać własne
unikalne cechy i dostosowywać się do nich w działaniu i planowaniu. Że należy mądrze
i aktywnie podejść do kluczowych życiowych wyborów: studiów, zawodu, pracy, życiowego
partnera, miejsca osiedlenia i zamieszkania. Do prowadzenia samochodu wymaga
się kursów, egzaminów i prawa jazdy, a do przemierzania drogi życiowej ludzi w
ogóle się nie przygotowuje. Uczą się sami na własnych błędach, ale taka nauka
nie na wiele się zdaje, jest to tzw. musztarda po obiedzie.
* Opieka mentora. Życiowa szkolna edukacja byłaby pomocna,
ale powinna jeszcze powstać instytucja mentora do wynajęcia, który pełniłby
funkcje analogiczne do lekarza rodzinnego albo psychoanalityka, a zastąpiłby fachowymi
konsultacjami dobre rady przyjaciółki lub złote myśli kumpli przy piwie. Taki rzetelnie
pomógłby wybrać miejsce pracy, doradził taktykę wobec szefa, przypomniał o
odpowiednich dla wieku badaniach lekarskich, zasugerował jak rozmawiać z
żoną/mężem. Słowem - byłby uniwersalnym i przy tym fachowym przyjacielem - doradcą.
Żyłoby się lepiej i sensowniej, bo bardziej świadomie, ale ciężar decyzji by pozostał. Chyba żeby po freudowsku uciec od wolności...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz