niedziela, 9 września 2012

„Przytrafiło im się życie”

Czytam „Kroniki Diuny” Herberta, dotarłem już do piątego tomu („Heretycy Diuny”). Jest to na pewno kawałek niezłej literatury, choć pierwszy tom był najlepszy, świeży, kipiący od pomysłów, wypełniony brawurową fabułą, dosmaczony szczyptą filozofii buddyjskiej i koranicznej. W następnych częściach napięcie słabnie, coraz więcej miejsca zajmują rozwlekłe i chwilami dość mętne rozważania, na szczęście zręcznie ujęte w formę dialogów. Dobrze, że w tym nieco mulistym strumieniu co pewien czas błyska prawdziwa perła.
W „Heretykach Diuny” natknąłem się na zdanie o ludziach, którym „przytrafiło się życie”, więc idą przez nie bezwładnie, siłą rozpędu. To była jakaś marginalna myśl, ablegierka fabularna, ale jakże genialnie stymulująca! Przynajmniej dla mnie, wszak dobra literatura każdego stymuluje na jego sposób.
Zjawisko życia - jeśli spróbujemy spojrzeć na nie z zewnątrz - jest absolutnym fenomenem, transcendentnym wyzwaniem, z którym ludzie próbują zmierzyć się albo od strony mistycznej, albo od strony materialistycznej, w obu przypadkach - moim zdaniem - z niezadowalającymi efektami. Zbiorowisko atomów węgla, wodoru, tlenu, azotu, fosforu i żelaza, plus śladowe ilości innych pierwiastków, zostaje tajemną mocą uorganizowane w „kotlet z białka i kosmicznego pyłu” (sformułowanie Konwickiego), który - kotlet, nie Konwicki - nie dość że porusza się i przetwarza energię, to jeszcze widzi, reaguje, odczuwa emocje, a nade wszystko - ma świadomość istnienia świata i siebie, w tym swojego odczuwania i swojej świadomości. Prawie nikt się nad tym ewenementem nie zastanawia, no cóż, życie „przytrafia się” i tyle.

Wyobraziłem sobie te miliardy ludzi, snujących się przez świat jak błędne owce. Najpierw kupka atomów w nieodgadniony sposób zostaje „zarażona” życiem, jest wprzęgana w struktury podlegające procesom biochemicznym, w wyniku których powstaje unikatowa istota. Potem przychodzi bolesny czas nauki kontaktowania się ze światem i z jej podobnymi istotami, szukania sposobu na życie, ale zanim zostaną opanowane podstawy, niestety przychodzi czas, kiedy trzeba znów rozsypać się na parę garści atomów (puryści wytkną mi, że na cząsteczki).
W tym krótkim artykule nie mam zamiaru zagłębiać się w filozofię, chodzi mi o aspekt na wskroś praktyczny. Wobec całkowitego okresu istnienia tych kilkunastu garści atomów, czas w którym formują one żywy organizm jest żałośnie krótki. Życie mija nam jak ciąg przyjemnych lub mniej przyjemnych chwil, a więc warto zadbać, aby tych przyjemnych było więcej, słowem - aby życie się nie „przytrafiło”, lecz upłynęło przy pełni możliwych pozytywnych doznań. I na tyle sensownie, żebyśmy pod koniec nie mieli świadomości zmarnowanego czasu (czytaj: „przepieprzonego życia”). Lecz aby tak się stało, trzeba się do tego arcytrudnego zadania, jakim jest świadome bytowanie, odpowiednio przygotować.
Wszyscy mniej lub bardziej doświadczamy efektów „błąkania się przez życie”, bo jeszcze się taki nie urodził, który nie popełnia błędów. Uważam, że odpowiednie szkolenie (edukacja), a także późniejsze konsultacje specjalistów (mentorów) mogłyby nasze życie znacząco ułatwić, uatrakcyjnić i nadać mu więcej sensu. Mam kilka wstępnych sugestii.
* Edukacja. Szkoła dziś pokazuje, jaki jest świat, ale nawet w skromnym wymiarze nie uczy, jak przez ten świat iść. Należałoby nauczyć młodego człowieka (a starszego dokształcać na kursach), w jaki sposób kontaktować się z innymi, aby osiągać swoje cele na drodze współpracy lub walki. Pokazać mu, że należy się cenić, aby cenili cię inni. Że trzeba poznać własne unikalne cechy i dostosowywać się do nich w działaniu i planowaniu. Że należy mądrze i aktywnie podejść do kluczowych życiowych wyborów: studiów, zawodu, pracy, życiowego partnera, miejsca osiedlenia i zamieszkania. Do prowadzenia samochodu wymaga się kursów, egzaminów i prawa jazdy, a do przemierzania drogi życiowej ludzi w ogóle się nie przygotowuje. Uczą się sami na własnych błędach, ale taka nauka nie na wiele się zdaje, jest to tzw. musztarda po obiedzie.
* Opieka mentora. Życiowa szkolna edukacja byłaby pomocna, ale powinna jeszcze powstać instytucja mentora do wynajęcia, który pełniłby funkcje analogiczne do lekarza rodzinnego albo psychoanalityka, a zastąpiłby fachowymi konsultacjami dobre rady przyjaciółki lub złote myśli kumpli przy piwie. Taki rzetelnie pomógłby wybrać miejsce pracy, doradził taktykę wobec szefa, przypomniał o odpowiednich dla wieku badaniach lekarskich, zasugerował jak rozmawiać z żoną/mężem. Słowem - byłby uniwersalnym i przy tym fachowym przyjacielem - doradcą.
Żyłoby się lepiej i sensowniej, bo bardziej świadomie, ale ciężar decyzji by pozostał. Chyba żeby po freudowsku uciec od wolności...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz