Jadę ja sobie autobusem z pracy, dzień jak co dzień, gwarno, tłumno, ludziska wpychają się i wypychają z blaszanej rury, szemrzą głosy, co raz ponad szum tła wybija się czyjś telefoniczny monolog. Jeden z nich jest na tyle głośny, że przerywam lekturę (czytam na 5-calowym GPS-sie z podświetlanym monitorem, więc bździdła podsufitowe - tzw. oświetlenie pojazdu - szczęśliwie nie wpływają na proces lektury). Jakiś ogorzały (od-gorzały) i wygolony po czubek głowy oraz umiarkowanie pocięty typ mówi trochę nieskładnie, napadowo bełkocząc do słuchawki: „kurw.., po ch..j mam tu wysiadać? Kurw.., jadę zmęczony z pracy, kurw.. po ch..j?” Nawet stara się mówić cicho, ale wtedy schrypnięty głos w ogóle zanika, więc nie może zejść poniżej pewnego natężenia. Dlatego ów przepity tenor słychać przynajmniej do połowy długości blaszanej rury.
Przez krótką chwilę byłem zdegustowany, ale zaraz się zreflektowałem. Widać przecież, że gość się stara, balansuje na granicy efektywności strun głosowych, nie chce przeszkadzać.